Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Wieczór z rekinem #52 Sporty zimowe? Nie, dziękuję!

Jakoś nigdy nie czułam większych ciągot do sportów zimowych. Moja przygoda z nartami skończyła się spektakularnym zderzeniem z płotem. O snowboardzie nie mogło być więc w ogóle mowy. Nawet jeśli przez chwilkę roiłam sobie, że się nauczę, to szybko i DOSŁOWNIE wybiłam to sobie z głowy. Raczej jest więc oczywiste, że film o LAWINOWYCH, ŚNIEŻNYCH REKINACH, napędzanych indiańską klątwą, mnie w niechęci do takiej formy aktywności utwierdził. Oczywiście nie dlatego, że boję się przeźroczystych rekinów, pływających w śniegu, tylko, dlatego że w pierwszej scenie snowboardzista nie ogarnął przestrzeni i podczas szusowania na stoku nabił się na gałąź. A tego akurat wolałabym uniknąć, bo i u mnie kiepściutko ze zwrotnością oraz koordynacją…

Owo dzieło, pt Avalanche Sharks ujrzało światło dziennie już jakiś czas temu, bo w 2013 roku, ale niestety przeszło bez większego echa. Starania reżysera Scotta Wheelera, który postanowił postraszyć (rozśmieszyć) nas rekinami tam, gdzie za nic byśmy się ich nie spodziewali, czyli w górach, nie zostały szczególnie docenione (nawet przez fanów tego typu kina). W sumie wydaje mi się to nieco dziwne, ponieważ ta produkcja nie wypada jakoś specjalnie gorzej na tle innych, niskobudżetowych rekinogniotków, jak np. Ice Sharks (które na Antarktydzie terroryzowały grupę głupich jak buty naukowców) albo Ozark Sharks (te zrobiły sobie z urlopowiczów darmowy bufet nad rzeką).

Fabuła do najambitniejszych, ani szczególnie pokręconych nie należy. Grupa studentów wybiera się na ferie wiosenne do ośrodka narciarskiego, ale zamiast alkoholu, seksu i niekończącej się imprezy, czeka tam na nich stadko wygłodniałych, regularnie patrolujących stoki rekinów. Te widmowe bestie zostały przywołane ponieważ – wyjaśnienie jest po prostu idiotyczne – ktoś przewrócił totemy ochronne rdzennych Amerykanów. Indianie wznieśli je po tym, gdy grupa osadników górniczych podczas gorączki złota wymordowała mieszkańców tutejszej osady. Gorsze od tego nieklejącego się pomysłu jest tylko zakończenie filmu, na które najwyraźniej absolutnie ani scenarzysta ani reżyser nie mieli nawet cienia pomysłu. Wygląda ono miej więcej tak jakby po bezowocnej burzy mózgów stwierdzili: „Poddajemy się. Mamy mnóstwo nieprzydatnych ujęć i dosyć materiału, coś się z tego później na szybko ukula”.

Skoro nie domagali twórczo, postanowili postawić na coś co zawsze się sprzedaje i odwraca uwagę od niedoróbek, czyli gorące laski. Ale to też niestety im nie wyszło. Bo chociaż każda dziewczyna, która pojawia się na ekranie, to petarda, nic konkretnego z tego nie wynika. Nagości tutaj tyle co kot napłakał, bikini jest w tylko pustą obietnicą, a kolejne dziewczyny szybciutko ulatniają się z naszej pamięci, zamienione w czerwoną plamę CGI na śniegu. Właściwie tylko jedna z atrakcyjnych turystek (Barb grana przez Erikę Jordan, która miała też rólkę z trzeciej części Rekinada) zostaje w naszej pamięci na sekundę dłużej, ponieważ ginie podczas zrywania z chłopakiem (i to jest chyba moment w którym przeszarżowano z budżetem i na nic innego już nie wystarczyło), który, oczywiście, zrozumie, że ją kocha, gdy będzie już za późno. Oprócz tej przypadkowej parki mamy jeszcze dziewicę, cudzoziemkę, która kompletnie nie ogrania tego co się dzieje, chciwego biznesmena, szalonego dziwaka, którego nikt nie słucha, chociaż ma rację, zmęczonego życiem szeryfa i całą kawalkadę pustogłowych, nastoletnich idiotów z wrednym żołnierzykiem na czele (jak na głównego bohatera wyjątkowo antypatyczny). Mimo chęci nie zapamiętałam nawet ich imion. Więc jak się łatwo domyślacie, jakoś niespecjalnie się do ich przywiązujemy. Może i dobrze, że Brooke Hogan (chyba lubi rekiny, bo grała już w „Dwugłowy rekin atakuje” i „Rekiny z plaży”) ostatecznie nie zagrała w tym filmie. Dzięki temu wszyscy pozostają dla widza anonimową papką.

Czy jest coś wyjątkowego w lawinowych rekinach? Coś czego jeszcze nie widzieliśmy? A owszem jest. Oprócz tego, że są radośnie pląsającymi w śniegu maszynkami do zabijania, to: po pierwsze są półprzeźroczyste i eteryczne (co upodabnia je do Rekina widmo); po drugie mają guzowate narośla jak ropuchy; po trzecie, można usłyszeć je z daleka, ponieważ ryczą jak skutery śnieżne. Gdybym miała wymienić najlepsze sceny w Avalanche Sharks to znalazłyby się takie dwie. Pierwsza ze wspomnianą już morderczą gałęzią, i druga z odstrzeleniem – w ramach pomocy? – jednemu z bohaterów głowy, co naprawdę mnie zaskoczyło. Do teraz nie wiem, co się tam odpierniczyło. Wyszło im tak przez przypadek i już zostawili?

Nie ulega wątpliwości, że przezroczysta płetwa przecinająca śnieg budzi w widzu głównie śmiech, zwłaszcza, że wygląda, jakby ją ktoś zrobił w Panice. Jeśli dorzucić do tego stereotypowo durne postacie, nieudolnie improwizowane dialogi, przypadkowy montaż, wstawki GoPro i niezgrabną fabułę, dostaniemy wszystko to czego powinniśmy oczekiwać po filmie o górskich rekinach. Jak dla mnie poziom zażenowania, które odczuwałam podczas seansu był na satysfakcjonującym poziomie – jakkolwiek to brzmi.

Film dla każdego kto:

– nie lubi sportów zimowych i potrzebuje kolejnych zniechęcających argumentów;
– woli góry od morza, a też kocha rekiny i czuł się do tej pory bezczelnie pomijany;
– potrafi przymknąć oko na denną fabułę i tragiczne efekty specjalne, w zamian za to, że może popatrzeć na zgrabne laski w bikini;
– ma tak jak i ja, dziwny cel w życiu i chce zobaczyć wszystkie powstałe dotąd filmy o rekinach;
– lubi sprawiać swoim oczom ból;
– ma ochotę zobaczyć festiwal idiotycznych zgonów.

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com