Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Wieczór z rekinem #72 Kino tak złe, że aż zabawne

Z trzeciej części Bestii z morza (2002) dowiedziałam się, że światłowody przewodzą prąd. Mało tego! Dowiedziałam się także, że ów przemieszczający się w niezwykły sposób prąd, potrafi wywabić z głębin przedstawicieli gatunku, który już dawno wyginął. Krótko mówiąc: cuda na kiju, ale co się uśmiałam to moje. Szczerze mówiąc, to nadal nie potrafię przestać się śmiać na samo wspomnienie skrajnie niewydarzonego aktorstwa, zabawnych efektów, beznadziejnego scenariusza i niezamierzenie krępującego humoru… Jeśli więc w poprzednich Shark Attackach zanadto się czegoś czepiałam, to jestem zmuszona wycofać się z tego raczkiem, bo zakończenie trylogii bije wszelkie wcześniejsze niedoróbki i niechlujstewka na głowę.

Liczyłam trochę na to, że fabuła Shark Attack 3 będzie się w jakikolwiek sposób odnosić do kończącego poprzednią część wybuchu w jaskini, który mógł chociaż częściowo wytłumaczyć nam, dlaczego akurat w tym momencie Megalodony postanowiły objawić się światu. Ale niestety nie trafiłam. Trójki nie łączy fabularnie z poprzednimi częściami zupełnie NIC. Ten stan rzeczy nie powinien jednak aż tak dziwić: trudno wymagać od filmu, żeby był zgrabnie wpleciony w większą całość, gdy sam w sobie jest okropnie niespójny. Po seansie nie chciało mi się  wierzyć, że wyreżyserowała go ta sama osoba, która była odpowiedzialna za – jak na swoje możliwości całkiem sensowną – dwójkę. David Worth ewidentnie zaliczył dramatyczny spadek formy… Kończąc ten przydługi wstęp pokuszę się o króciutkie podsumowanie Bestii…: pierwsza część była przeciętnym akcyjniakiem klasy C, w którym rekiny wstydziły się Caspera Van Diena, druga wspięła się na wyżyny swoich możliwości okazując się całkiem przyjemnym animal attackaiem, a trzecia zaliczyła glebę.

Akcja filmu zaczyna się w momencie, w którym nurkowie wykonujący prace na głębokościach, zostają zaatakowani przez rekinie monstrum. Łatwo się domyślić, że nie mieli szans, a „wypadek” zostaje zatuszowany. Następnie poznajemy naszego głównego bohatera, ratownika Bena Carpentera (John Barrowman), który to znajduje na dnie morza, wbity we wspomniany już – TEN – światłowód, spory ząb. Zaciekawiony znaleziskiem, ogłasza w sieci, że odkrył coś nietypowego, czym zwraca uwagę paleontolożki Cataline Stone (Jenny McShane). Wietrząc sensację i odkrycie wszech czasów, kobieta od razu przyjeżdża do Meksyku by zbadać sprawę. I jak to w tego typu produkcjach bywa, szybciutko przyłącza się do Bena i wspólnie postanawiają odnaleźć/pokonać bestię, która terroryzuje pobliskie wody. Główna oś fabularna opiera się więc na dobrze znanym nam już konflikcie: szlachetny i krystaliczny bohater vs chciwy biznesman/włodarz vs naukowiec. Wszystko kończy się także w typowy sposób, a mianowicie wielkim wybuchem, do którego wykorzystano, łamiąc przy tym wszelkie prawa fizyki, torpedę.

Film byłby tylko kupką kiepsko zrealizowanych, ogranych gagów (rekin zjada nurka, rekin dobiera się do turystów oddających się rozkoszom cielesnym w wodzie, rekin atakuje kobietę na paralotni, rekin – dosłownie – wbija się w statek itd.), gdyby nie fakt, że w pewnym momencie reżyser poszedł na całość i wprowadził do akcji osiemnastometrowego Megalodona. Muszę przyznać, że poziom wykonania jego statycznych (!) ataków, naprawdę rozkłada na łopatki. I to zdecydowanie bardziej niż wymuszony romans głównych bohaterów, skonsumowany standardowo tuż przed ostatecznym starciem z monstrum i zdecydowanie bardziej niż wszystkie zbliżenia na biusty, którymi reżyser chciał zatuszować fakt, że skończyły mu się pomysły na daną scenę. Dzięki prehistorycznej bestii ciągnąca się, jak flaki z olejem fabuła, rusza z kopyta. Niestety, albo stety, bo trudno wyczuć czy było to w 100% zamierzone, wraz z dynamiką zwielokrotniła się też śmieszność tego, co oglądamy. Scena w której mężczyzna na rozpędzonym skuterze wjeżdża wprost w paszczę rekina, będzie mi się długo śniła po nocach, wywołując niekontrolowane ataki śmiechu. Takich radosnych głupotek, jak np. scena z wędkarzem, albo z fatalną w skutkach ucieczką z imprezy na jachcie, jest tutaj całkiem sporo, więc każdy znajdzie dla siebie jakąś „naj”.

Jeśli chodzi o moje ukochane rekiny, to trochę szkoda, że wygenerowany komputerowo Megalodon, jest tak bardzo niemrawy (może bycie ogromnym rozleniwia?). Głównie podziwiamy, jak do jego wiecznie otwartej paszczy, wszystko wpływa – obowiązkowo wrzeszcząc – samo, co daje dosyć komiczny efekt. Oprócz tandetnego CGi, w niektórych scenach (i nikt nie próbuje tego ukryć) używano także „gumowych osobników”. Te pozostają jednak w mniejszości. Większość podwodnych sekwencji bowiem, to nagrania żerujących rekinów, wyrwanych losowo z filmów dokumentalnych. I nie byłoby w tym miszmaszu niczego złego, gdyby nie fakt, że sposób w jaki to wszystko zostało zmontowane, to obraz nędzy i rozpaczy. Kolejne sekwencje pasują do siebie jak pięść do oka i brakuje w nich konsekwencji. Trudno także o jakiekolwiek poczucie autentyczności, gdy rekiny ryczą jak opętane…

Ostatnia sprawa to aktorstwo, czyli coś o czym w Bestiach z morza zupełnie zapomniano (wątpię też czy ktokolwiek napisał do tego filmu dialogi). Chociaż na nią liczyłam, nie popisała się, znana nam już z pierwszej części, Jenny McShane. Nie potrafiłam oderwać wzroku od jej sztucznych ust i fatalnie wyskubanych brwi, które sprawiały, że wyglądała karykaturalnie, próbując odegrać jakąkolwiek emocję (widać, że kosztowało ją to wiele wysiłku). Jedynym, ogarniającym w miarę sytuację, okazał się tutaj John Barrowman, ale najwyraźniej postanowił za bardzo się nie wychylać i dopasował się do reszty ekipy – głównie uśmiechając się nie zawsze wtedy, kiedy wypadało. Chlapnął przy tym coś, co wypomina mu się do dziś. Podobno żart miał tylko rozładowywać atmosferę i nie miał znaleźć się w filmie, ale reżyser uznał, że tekst: „What do you say I take you home and eat your pussy?” pasuje mu do całości. Ten fragment filmu na you tube ma ogromną ilość wyświetleń, a nawet ktoś pokusił się o założenie jej strony na facebooku.

Film zdecydowanie dla zagorzałych rekinomaniaków, którzy po ciężkim tygodniu nie liczą na nic poważnego i mają ochotę tylko i wyłącznie na odmóżdżające kino.

Film dla każdego, kto:

– do tej pory nie wiedział, że światłowód przewodzi prąd i najwyraźniej zagina tym czasoprzestrzeń, bo budzi do życia wymarłe gatunki;
– ma ochotę na  skrzyżowanie prawie Słonecznego patrolu, z prawie Szczękami;
– nie widział poprzednich części;
– widział poprzednie części i to go nie odstraszyło;
– lubi filmy z improwizowanymi dialogami;
– lubi, gdy co jakiś czas miga mu na ekranie trochę golizny;
– nie wymaga od aktorów umiejętności aktorskich;
– jest fanem Johna Barrowmana i chce zobaczyć film w którym jego idol zaimprowizował żenujący żart: „What do you say I take you home and eat your pussy?”.

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com