„Nawet dziecko spamięta do czego służy mięta”
Lubicie miętówki? Po lekturze zbioru opowiadań Juliusza Wojciechowicza, wasza odpowiedź nabierze zupełnie nowego znaczenia, więc radzę – porządnie się nad nią zastanówcie. Nawet stare przysłowia „czuć do kogoś miętę” (zwłaszcza gdy przyimek „do” zastąpię przyimkiem „od”) i „czuć miętę przez rumianek” (tu już wieje zgrozą) będą – przynajmniej mnie – kojarzyły się od teraz inaczej. Nie pora jednak na to by dyskutować o ziołach, herbatkach i naparach. One i tak, nic a nic nam nie pomogą, gdy nasze myśli przyzwyczajone do podążania bezpiecznymi szlakami, nagle zostaną zepchnięte na manowce. Wtedy przyjdzie im oglądać rzeczywistość w nowym kształcie, z nieznanego sobie dotychczas punktu widzenia…i to bez znieczulenia!
Po co mielibyśmy chcieć znieczulenia możecie zapytać? Przecież „świat jaki jest każdy widzi” i „nic nie boli tak jak życie”. No niby prawda, ale obserwowanie w krzywym zwierciadle efektów dokonanej przez autora wiwisekcji otaczającej nas rzeczywistości, może dać czytelnikowi mocnego kopa. Szybciutko okaże się bowiem, że na co dzień żyjemy na niezłym haju i w błogiej nieświadomości. Boleśnie przekonują się tym bohaterowie opowiadań, postawieni w obliczu absurdalnych – głównie z perspektywy czytelnika – sytuacji. Tutaj koci kłaczek, dostaje swój głos w dyskusji, Angry Birds wymierzają – nazwijmy to umownie – sprawiedliwość, noworodki mają twarze swoich ojców, a wszelkie chore fantazje wypełzają na światło dzienne. Okazuje się także, że w poszukiwaniu kryminalnych zagadek wcale nie trzeba jechać do skąpanego słońcem Miami. Wystarczy zerknąć na pobliskie osiedle – te z zapomnianym trzepakiem, zdewastowanym przystankiem oraz zabżdżonym przez psy trawnikiem – i pogodzić się z tym, że jakie miejsce, takie narzędzia i pobudki.
Wojciechowicz nie stroni od obrazów przewrotnie brutalnych, dojmująco smutnych i okrutnie samotnych. Nie ukrywa przed nami faktu, że obecna „kultura”, w której z uśmiechem się taplamy, to po prostu zwykłe, śmierdzące szambo, a „człowiek” nie zawsze brzmi dumnie. Autor nie próbuje nawet stawać po tej jasnej, radośniejszej stronie. Zresztą aby się tam dostać, musiałby przeprowadzić nas przez przejście dla pieszych na bardzo ruchliwej kilkupasmówce – doskonale wiemy, jakby się to skończyło. Swoje obserwacje i niepokoje upycha więc zgrabnie pod płaszczykiem groteski. Wplatając je w sprane jak stare gacie motywy – zemsta, morderstwo, wypowiedziane w złą godzinę życzenia, „życia” po śmierci itd. itp. – nadaje im świeżości i nie ma co ukrywać powabu. Trzeba przyznać, że bawiąc się stylem, perspektywą i narracją stworzył intrygującą i mocną mieszankę.
Nie wszystkie opowiadania jednak uderzyły w moje neurony z taką samą siłą. Obok celnych, wywołujących ciarki puent, trafiło się też kilka takich, które niespecjalnie mnie obeszły. Mimo wszystko nie potrafiłam oderwać się od lektury. Zbiór opowiadań Wojciechowicza czytałam na zasadzie: jeszcze tylko jedno opowiadanie – połykałam więc teksty jeden za drugim, dając się porwać dynamice wykreowanych w nich światów. Zbiór został uzbrojony także we wstęp Marka Zychli (kapcie spadają) oraz posłowie, w którym sam autor zdradza kulisy powstania niektórych tekstów. Jak widać Bez znieczulenia traktuje całkiem czytelnika poważnie. Pozostaje mi więc tylko – mimo iż znam stosunek Wojciechowicza do portali społecznościach i nerwic fejsbukowych – powiedzieć: aj lajk it.
Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążajcie za Atramentowym Królikiem.