Światy Ćwieka, to nie miejsce dla mnie
O tym wszystkim, co mi się w cyklu o zagubionych chłopcach nie podobało, rozpisywałam się już przy okazji wcześniejszych tomów. Przyznam jednak, że w ostatniej (oby) części ich przygód, to co do tej pory wybitnie mnie uwierało, przestało mi aż tak przeszkadzać. Nie dlatego, że nagle oślepłam, po prostu te wszystkie drażniące wady przestały mieć dla mnie większe znaczenie. Po tym bowiem, co Ćwiek zaprezentował w poprzednich częściach po prostu nie oczekiwałam już niczego ponad to, co dostałam do rąk. Po prostu mnie zmęczył. Bo ileż można czytać o tym, jak ktoś daje komuś spektakularnie po ryju, o kobiecych atrybutach i chlaniu, nawet jeśli zostało to osadzone w oryginalnym i ciekawym kontekście?
GDZIE SĄ MOJE ZOMBIE!?
Niestety zgodnie z przewidywaniami na karty powieści nie wróciły zombie-upiory, które wydostając się z „międzyświata”, czyli tzw. Skrótu, pożerały ludzi. Nie spędziliśmy także w tym, stanowiącym samym sobą grozę, miejscu zbyt wiele czasu. W zasadzie oba te wątki autor zaniedbywał regularnie już od drugiego tomu. Czasami tylko wspominał o nich z łaski na uciechę. Najwyraźniej nie były to zbyt istotne dla całej historii elementy – sama sobie jestem winna, że akurat na nie zwróciłam uwagę. Na szczęście lepiej Ćwiek postąpił z Panem Properem. Początkowo myślałam, że jest to po prostu nietypowy – paradujący w czerwonym krawacie – pupil bandy motocyklistów. Z tomu na tom, mimo iż trzymał się wciąż na uboczu, jego rola okazywała się mieć coraz większe znaczenie. Poza tym jego obecności jest jedyną konkretną formą podtrzymania fantastycznego klimatu opowieści, reszta to tylko puste znaki.
POD ZNAKIEM PIOTRUSIA
W świecie Chłopców (tom III i IV) na dobre rozgościł się także Piotruś Pan, który odnalazł tutaj swoją kolejną Wendy. Niestety ta dwójka, mimo całego potencjału została słabo rozpisana. Fragmenty z nimi w rolach głównych nie wypadały najciekawiej i docierając do nich byłam świadoma, że czeka mnie porcja nudy. Ćwiekowi należy policzyć za to na plus sposób przedstawienia Piotrusia. Nasze wyobrażenie o tej postaci zostało głównie ukształtowane przez wytwórnię Disneya, twórców której niejednokrotnie określa się „rzeźnikami” wyobraźni, by oddać hołd ich niestrudzonym próbom zinfantylizowania głębszych i trudniejszych w odbiorze bajkowych treści. Ćwiek w poszukiwaniu prawdziwego Piotrusia Pana skręcił w inną stronę niż Regis Loisel, jednak co trzeba mu przyznać, oddał Wiecznemu Chłopcu to co Piotrusiowe. Uczynił go na powrót chaotycznym bóstwem nie stroniącym od okrucieństwa i brutalności. Piotruś nie waha się zabijać, kłamie, kradnie i upaja się władzą.
W Największej z przygód mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją trzeciej części, gdy cała banda została podstępnie pozbawiona pamięci. Cień jednak za wcześnie poczuł się zwycięzcą. Dzwoneczek dochodząc do siebie odzyskuje swoich chłopców i bez ociągania przygotowuje się do szybkiej i krwawej kontrofensywy. Nic już jednak nie będzie nigdy takie jak dawniej. Bohaterów naznaczyła dorosłość i nie wydają nam się już tacy niezniszczalni. Niby nadal słychać w tle donośny ryk silników, niby chłopcy nadal kochają brawurę, hałas, bójki i szybkie kobiety, ale już im to nie wychodzi – wydają się delikatniejsi, podatniejsi na zranienie. Poza tym gdzieniegdzie z tekstu przebija do nas głębsza myśl wypowiedziana przez bohatera, którego byśmy nigdy o to nie podejrzewali, momentami udziela nam się także nostalgiczna atmosfera. Odniosłam wrażenie, że by zagłuszyć to co nieuniknione bohaterowie klną na potęgę – jeśli to możliwe, to chyba jeszcze bardziej niż dotychczas. Gdy czegoś jest jednak za dużo, to przestaje to szokować, zwłaszcza, gdy nie jest w ogóle uzasadnione. Rozumiem siarczystą wypowiedź podkreślającą dramatyzm sytuacji lub rozładowującą napięcie (bo któż z nas nie rzuca mięsem, gdy zostanie do tego zmuszony przez okoliczności?), ale przekombinowane zapełnianie stron wulgaryzmami, dla samych wulgaryzmów nie jest według mnie właściwą drogą – sprzedaż książki sugeruje jednak co innego.
CZEKAJĄC NA NATCHNIENIE
Poza kilkoma drobnymi smaczkami, ostatnia część przygód nie ma czytelnikowi zbyt wiele do zaoferowania. Na pewno nie znajdziemy w niej obiecywanego trzęsienia ziemi, za to trafimy na sklejane na siłę wątki, rubaszny żart, zakręcone akcje, nadmiar zbiegów okoliczności, mnóstwo lania wody i zakończenie pełne niedomówień, które na pewno do wielkich nie należy. Sposób w jaki zostało napisane sugeruje raczej, że autor zostawił sobie furtkę, na to by napisać jeszcze jeden tom. Podejrzewam, że Ćwiek sam nie wiedział w jaki sposób mógłby porozwiązywać niektóre zadane przez sobie zagadki, by te nie okazały się banalne. Czekając na jakieś sensowne pomysły, póki co potraktował je po łebkach i rzucił gdzieś w kąt. Teraz czeka na natchnienie. Pewnie zagorzałych fanów perspektywa powstania piątej części ucieszy, mnie wydaje się, że ciekawy pomysł został już wystarczająco rozcieńczony na cztery wcześniejsze.
Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!