Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


O rety kotlety!

To aligator! Nie, to żarłacz tępogłowy!! Nie, to zmutowany genetycznie wężogłów północny!!! Pewnie zastanawiacie się, co za maszkara kryje się pod tą skomplikowaną nazwą? Otóż owo paskudztwo to azjatycka, słodkowodna i drapieżna ryba, która swego czasu (2002-2004) napędziła Amerykanom pietra, gdyż pojawiając się w naturalnych zbiornikach wodnych, mogła wyprzeć z nich inne gatunki i spowodować katastrofę ekologiczną. Co prawda osobniki tego gatunku nie są tak gigantyczne, jak te przedstawione nam w filmie, ale są równie żarłoczne. Na dokładkę potrafią przetrwać bez wody kilka dni, wystarczy, że ich skóra pozostanie wilgotna. Nie ma więc niczego dziwnego w obawach Amerykanów ani w tym, że w filmowej historii nasze rybki swobodnie polują w osadzonych na barkach domach.

Zanim jednak rybcie nieproszone wtargną do ludzkich domostw, dadzą znać o swojej bytności odpowiednim służbom. To, że na bagnach Luizjany czai się coś złowrogiego zdradzi bowiem seria tajemniczych ataków. Zwłoki ofiar nie noszą na sobie śladów typowych okaleczeń, więc  sprawę postanawiają zbadać: lekarz sądowy Sam Rivers (Tory Kittles) i pracownica Departamentu Leśnictwa i Rybołówstwa Mary Callahan (China Chow). Chcąc odkryć prawdę ładują się oczywiście w paszczę lwa, czyli płyną na głębokie bagna, prosto do siedliska mutantów. Na swoje szczęście/nieszczęście trafiają na tubylców, którzy ochoczo pomagają im w śledztwie. Szybko okazuje się, że jest ono zupełnie niepotrzebne, gdyż sprawcy chętnie ujawniają się sami, w zastraszającym tempie uszczuplając ilość bagiennych mieszkańców. Na nowe w tej okolicy drapieżniki nie ma mocnych, nie pomoże nawet voodoo. Magia najwyraźniej nie ma szans w starciu z efektami naukowych eksperymentów. Jedyne co może uratować bohaterów to poczciwe, wypróbowane w innych animal attack i monster movie, wysadzanie potworów i mielenie ich śrubami.

Na szczęście dla filmu stwory ukazują się widzowi w pełnej krasie dopiero po połowie seansu. Dlaczego na szczęście? Po pierwsze: niewiadoma powoduje ciekawość i wywołuje – niewielkie, bo niewielkie, ale zawsze – napięcie, po drugie: delikatnie mówiąc nie wyglądają one zbyt korzystnie. Oczywiście każdy z nas widział już tragiczniejsze efekty specjalne,  ale co by nie mówić, te do najlepszych też nie należą. Co prawda twórcy mając mały budżet nie zadowolili się tylko CGI, ale postawili także na animatronikę, co należy docenić – jednak brak funduszy jest widoczny jak na dłoni.

Największym atutem produkcji jest miejsce akcji. To właśnie bagna i domki na barkach tworzą klimat, który podciąga tę oklepaną historyjkę nieco ponad standardowe kino klasy Z. Zresztą w tym samym miejscu kręcono Piątek trzynastego VII: Nowa krew, więc najwyraźniej ów zakątek ma swój urok, który przyciąga filmowców jak magnes. Oprócz bagien mamy tu jeszcze domy, które zabijają, cycki, babcię voodoo, handlarzy ryb i wiewiórek oraz odnalezioną po latach miłość z liceum. Niestety ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu Frankenryby nie mają zbyt wiele wspólnego z Frankensteinem. Oczekiwałam monstrum będącego „zlepkiem” fragmentów różnych gatunków ryb. Oczywiście fragmentów najbardziej niebezpiecznych i śmiercionośnych, ale cóż, wyszło na to, że tym razem w ludzkim mięsie rozsmakowały się „zwykłe” zmutowane ryby.

P.S. Morał z tego filmu taki, że trzeba uważać na łososie – kto oglądał ten wie.

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com