Dokądś, lecz nikt nie wie dokąd
Otwarto bramy piekieł, moi przyjaciele.
Ale przy pomocy nie nagich dziewic i krwi pozbawionych głów kurcząt, lecz fizyki.
Otóż to moi mili, nasza ciekawość i chęć odkrycia nieodkrytego kiedyś sprowadzi na nas zagładę. Zwłaszcza, gdy zupełnie przypadkiem otworzymy drzwi do świata istot, które niekoniecznie będą zainteresowane nawiązaniem przyjacielskich stosunków z naszym gatunkiem.
Przekona się o tym na własnej skórze Ian Borouhgs – wiodący do tej pory raczej spokojne życie – nastolatek. Matka i ojczym starają się jak mogą by był szczęśliwy i bezpieczny, ale wiadomo, jak to jest w tym wieku – postawa chłopaka więc w ogóle nas nie dziwi. Zupełnie naturalna jest również jego chęć do rozliczenia się z przeszłością. Zwłaszcza, że kryje ona wiele tajemnic – i to tajemnic, które dotyczą go bezpośrednio! Chłopak podejmując prywatne śledztwo odkrywa, że jego ojciec wiódł podwójne życie, a matka kłamała na temat tego jak zginął. Na dokładkę Ian odziedziczył po nim pewne umiejętności, których objawy opiekunowie i lekarze chcieliby leczyć farmakologicznie. Niestety o tym, jaką w tym wszystkim odegrał rolę dziadek chłopaka, kim jest tajemniczy zleceniodawca, który „poluje” na pacjenta numer 5 i co się tak naprawdę dzieje (czym lub kim są duchy) niestety się nie dowiemy. Powieść, którą miałam okazję czytać okazała się bowiem – cóż za rozczarowanie – pierwszym tomem serii, której następnych części w Polsce nie wydano. Informacja o tym, że jest to pierwsza część została „ukryta” na skrzydełkach obwoluty. Nie tylko ja dałam się nabrać…
Ian i jego przyjaciel Bpm, bez dwóch zdań, są głównymi bohaterami książki, ale nie jedynymi. Derek Mesiter równolegle do głównej opowieści, prowadzi jeszcze dwie poboczne historie o Chyio i Danielu. Chyio to nastoletnia Japonka, która zajmuje się chałupniczym konstruowaniem robotów i drobnymi kradzieżami. Potrafi także, niczym James Bond, znaleźć wyjście z pozornie beznadziejnych sytuacji. W prawdziwe tarapaty wpadnie jednak dopiero wtedy, gdy w graciarni babci znajdzie tajemniczy hełm (jak się domyślamy, ma on coś wspólnego z naszymi niebezpiecznymi „duchami”). Daniel znowuż to naukowiec, który na stacji polarnej na Antarktydzie prowadzi badania nad neutronami. Aby znaleźć źródło anomalii, która oślepia sondy (domyślamy się, że chodzi o nasze świetliste stwory) gotowy jest nawet „pożyczyć” bez zgody przełożonego, robota kosztującego kilka milionów dolarów. Oprócz tej czwórki, mamy jeszcze dwóch zbirów – typowe zapchaj dziury fabularne: Zacharego, który jak na zbira, jest całkiem w porządku i Tana, psychola bez – ujmijmy to łagodnie – hamulców moralnych. Postacie to niestety najsłabsza strona powieści Meistera: toporni, z niejasnymi i naciąganymi motywacjami, zostali „wyprodukowani” od sztancy. Każdy tutaj lubi ryzyko, brawurę, działa impulsywnie i łamie prawo – co pewnie ma wywołać u czytelnika dreszczyk emocji. Ian i Bpm kradną motocykl i karty kredytowe, włamują się także do domu, Chiyo regularnie kradnie i wciąż ucieka policji, Daniel – w imię ideałów – łamie prawo (bo przecież jego przełożony to burak i gbur). Pozbawieni indywidualnych cech są całkowicie nijacy i zlewają się w jedną nieciekawą masę. I pewnie nawet nie zwróciłabym na to w ogóle uwagi, gdyby zwyczajnie dało się ich polubić. (No dobra, Zero było ok – ale akurat ten bohater miał cztery łapy).
Meister nastawił się głównie na napisanie powieści akcji (raczej młodzieżówki). Jej tempo podkręcają krótkie rozdzialiki, dzięki którym wciąż „przeskakujemy” z miejsca na miejsce i od postaci do postaci. Na nudę nie możemy więc narzekać. Niestety to zdecydowanie za mało, by tekst uratować. Nie pomogło nawet nawiązanie do zdarzeń z Rendlesham z 1980 roku (pisałam już o filmie, który nakręcono inspirując się tamtym incydentem: Tutaj). Miałam nieprzyjemnie wrażenie, że autor rzucił nam w ramach wstępu kilka głodnych kawałków i nic z tego nie wynikło.
Pomysł na połączenie wątków teorii spiskowych z zagadnieniami fizycznymi są, póki co, dosyć intrygujące, dlatego tym bardziej szkoda, że Światło, które zabija jest powieścią boleśnie przeciętną i nijaką. Pewnie właśnie z tego powodu nie cieszyła się zbyt dużym zainteresowaniem i kolejne tomy się u nas nie pojawiły. Możliwe jednak, że jako całość seria GhostHunter się broni, możliwe także, że kiedyś będzie nam dane się o tym przekonać. Swoją drogą oby następnym razem wydało ją wydawnictwo, które zainwestuje w porządną korektę.
Nikogo już nie zabiją.
Ian zacisnął pięści.
Wytropię je.
Dopadnę.
Zniszczę.
Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!