Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Nie igraj z ogniem

Grzeczna dziewczynka to kolejna książka będąca dowodem na to, że blurbom nie należy wierzyć. Pełnią one funkcje czysto marketingowe, trudno oczekiwać więc by miały charakter krytycznoliteracki i nie mijały się z prawdą. Zmyślny zabieg promocyjny sprawił, że główna bohaterka, która w książce została pozbawiona głosu (nie bez powodu!), jak gdyby nigdy nic przemawia do nas z okładki: Zawsze byłam grzeczną dziewczynką. (…) Nawet jeśli rodzina zapłaci okup, on pewnie mnie zabije. Nie dość, że poznajemy – oczywiście szczątkowo – jej punkt widzenia, to jeszcze na dokładkę próbuje nam się wmówić, że mamy w rękach emocjonującą, trzymającą w napięciu historię porwanej dziewczyny, która tkwiąc w łapskach nieobliczalnego szaleńca, w każdej sekundzie mierzy się z widmem śmierci. Jakby to delikatnie ująć: to wszystko to kompletna bzdura.

 

Akcja powieści rozpoczyna się dla nas w momencie, gdy Eve Dennett dowiaduje się, że jej córka Mia zaginęła. Po kolei zderzamy się z rozpaczą matki, obojętnością ojca, rozpoczynającym się mozolnym śledztwem, oczekiwaniem na list z żądaniem okupu i… amnezją Mii. Już na siedemnastej stronie dowiemy się bowiem, że dziewczynę udało się odnaleźć. Kłopot w tym, że ofiara niczego nie pamięta. Wszyscy wiedzą kto ją uprowadził, nikt jednak nie wie, co panna Dennett przeżyła przez kilka miesięcy niewoli. Zagadką pozostaje również to, kto zlecił Colinowi uprowadzenie córki bogatego sędziego. By dotrzeć do sedna sprawy i dowiedzieć się kto tak naprawdę pociągał za sznurki, potrzebne są informacje, które utknęły w podświadomości kobiety. I tutaj na czytelnika czeka kolejne zaskoczenie: nie będzie świadkiem tego, jak budzą się uśpione wspomnienia. Historię Mii dane mu będzie poznać z zupełnie innej strony.

 

Mary Kubica postanowiła poprowadzić fabułę na dwóch planach czasowych: PRZED i PO, czyli przed odnalezieniem i po odnalezieniu Mii. Ani rozkręcające się powoli śledztwo, ani dramatyczne przeżycia w niewoli, nie stanowią więc głównej osi utworu. Nie łamiemy sobie głowy nad tym czy dziewczyna wróci kiedykolwiek do domu  i nie próbujemy odgadnąć kim jest czarny charakter. Odpowiedzi na te pytania dostajemy od razu. Oznacza to, że to co w powieści jest naprawdę istotne zostało ukryte gdzie indziej. Co równie ważne: istnieje bardzo konkretny powód dla którego autorka pozbawiła ofiarę głosu. Z zaistniałą sytuacją mierzymy się z perspektywy jej matki, która  przy okazji dokonuje rozliczenia ze swoim dotychczasowym życiem, sierżanta Gabe i rodzących się w nim uczuć do Eve oraz zbira  o „złotym sercu”, czyli naszego porywacza Colina.

 

Dwa plany czasowe i wielogłosowość stanowiące główne atuty powieści niestety nie były w stanie udźwignąć całości. Jak bowiem postrzeganie wydarzeń z kilku perspektyw może być dla czytelnika ciekawe, skoro osoby, których oczami oglądamy świat są nijakie? Eve, Gabe i Colin są do bólu papierowi i niewiarygodni. Poza tym brakuje im indywidualnych rysów, zostali zbudowani z kliku nałożonych na siebie – w różnych konfiguracjach – tych samych kalek. Zabrakło niepewności, zwątpienia, autentycznego bólu, rozpaczy i strachu. Nie udało się autorce także zasiać w nas wątpliwości, co do źródła uczuć Mii, całkowicie bowiem odpuściła sobie pogłębienie psychologiczne postaci. Zaniedbania tyczą się również budowania atmosfery grozy i napięcia – bardziej przerażające jest nagromadzenie stereotypów i schematyczność relacji rodzinnych,  niż sytuacja w której znalazła się uprowadzona.

 

Gdy akcja powieści, która miała być thrillerem psychologicznym, zaczęła niebezpiecznie skręcać w kierunku obyczajówki, błagałam (chociaż niby kogo?) żeby ostatecznie się nią nie okazała. Niestety im głębiej w las, tym bardziej byłam znudzona i zniesmaczona. W pewnym momencie zaczęłam nawet odbierać lekturę jako romans. To potęgowało moją niechęć, przecież gdybym chciała przeczytać romans, to po prostu przeczytałabym romans, a nie sięgałabym po thriller. Przekonałam się jednak, że mimo wszystko warto było dobrnąć do końca powieści – zakończenie nie ratuje co prawda całości, ale zaskakująca końcówka zdecydowanie zmniejsza kaliber rozczarowania. I co najważniejsze nieco zmienia sposób myślenia o książce. Niestety pewnie wielu osobom nie udało się dotrzeć do ostatniego rozdziału i poznać przyczynę dla której powieść nosi tak przewrotny tytuł, i w imię jakiego konceptu autora podjęła z czytelnikiem tak ryzykowną grę.

 

Ogólnie: takie sobie czytadło napisane na szczęście prostym językiem i pozbawione zbędnych, językowych ubarwień. Efekt psują niestety kompletnie wyrwane z kontekstu zdania, powklejane gdzieniegdzie na chybił trafił. Poza tym, według mnie, cena 36,99 zł za tego typu literaturę to jakieś kosmiczne nieporozumienie.

Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com