UFO zawsze ląduje na zadupiu
Bobry zombie polecało chociaż 2% widzów. Hangaru 10, horroru (chociaż może nie przesadzajmy z tym horrorem) sci-fi, nie poleca nikt. A jako, że należę do osób, które muszą SAME „pomacać” i ocenić, to poświęciłam te półtora godziny i sobie film obejrzałam. Nie pieję z zachwytu, jednak nie uważam też, że trzeba gonić jego twórców z widłami, ani że sam film zasłużył na to by określać go jako „badziewie” i „dno”. Widywałam gorsze.
Gus – łowca nagród (Robert Curtis), zabiera swoją dziewczynę Sal i zakochanego w niej kumpla Jake (nie to nie będzie melodramat) na amatorską wyprawę archeologiczną. Ich celem jest poszukiwanie, a przy odrobinie szczęścia, odkrycie cennych artefaktów na terenie byłej saksońskiej osady. To zaskakująca, sympatyczna odmiana, zwłaszcza w porównaniu do amerykańskich, niskobudżetowych horrorów, w których bohaterowie jadą na odludzie wyposażeni nie w wykrywacze metalu, ale w: solidny zapas piwa, prochów i gumek. Na oko, miejsce do którego trafia Gus i jego towarzysze, znajduje się gdzieś na końcu świata – zapomniał o nim bóg, diabeł, a nawet drogowcy. Spędzając noc w tutejszym lesie Rendlesham, bohaterowie zamiast skarbów znajdują coś, czego woleliby nigdy nie widzieć – i nie chodzi tylko o tajemnicze kolce wyrastające z trucheł okolicznych zwierząt. Wpadają bowiem w poważne tarapaty i podejmują rozpaczliwe próby wydostania się z lasu. Jak wiadomo w TAKIE sprawy zawsze zamieszane musi być wojsko i UFO.
Początek filmu strasznie się dłuży. Właściwie to miałam już ochotę sama kogoś zabić, żeby tylko wreszcie zaczęło się coś dziać. Z ekranu wiało po prostu nudą. Trzeba mieć niesamowitą cierpliwość, by wytrwać – reżyser urządził nam próbę silnej woli. Bez jakiejkolwiek szkody dla fabuły, można było bowiem pierwsze trzydzieści minut streścić i skrócić. Od połowy filmu jest już lepiej. Sceny w lesie wzbudzają i utrzymują napięcie, bo nie wiemy, czy jakiś najeźdźca z kosmosu zaraz nie wyskoczy zza drzewa. Udziela nam się niepokój bohaterów. Ci od momentu, gdy przekroczyli granicę lasu, gubią sygnał GPS. Tracą więc orientację (i samochód!!), zaczynają błądzić i kluczyć, są także coraz bardziej przemoczeni, zmęczeni i przerażeni. Właściwie jak to w filmach o takiej tematyce – niewiele jest wyjaśnione. Możemy się tylko domyślać, dlaczego okolica jest opustoszała, dlaczego bazy wyglądają, jakby jeszcze 10 minut temu wszystko w nich sprawnie działało, i dopadną nas też klasyczne pytania, w stylu: „i co z tym bydłem?”. Dla Ufoków najwyraźniej, przeciwnie niż dla Gusa i jego towarzyszy, las Rendlesham, to nie jest terra incognita.
Fabuła, poza tym, że jest oklepana i całkowicie przewidywalna, jest także całkiem spójna i logicznie umotywowana. Trójka znajomych (para i „ten trzeci”) z powodu braku stosownych zezwoleń na penetrowanie okolicy, wyrusza na poszukiwania w nocy. Za dnia ktoś mógłby ich przecież zobaczyć. Z tego samego powodu wolą nie rzucać się w oczy, więc opustoszała okolica jest im jak najbardziej na rękę. Trójkąt miłosny służy głównie jako wypełniacz akcji i przyczynek do rozmów bohaterów, dzięki temu odciągają nas trochę od głównej osi filmu, by ta nam się nie przejadła. Element emocjonalny nie przytłacza i nie obciąża akcji. Budowa jest więc spójna i niegłupia – no oprócz końcówki.
Zakończenie bowiem, podobnie jak początek, pozostawia wiele do życzenia. O ile w początkowych scenach wieje z ekranu nudą, to końcowe sceny dla kontrastu powalają brakiem logiki i elementarnego zdrowego rozsądku. Moment w którym trafiają do bazy, a Gus do izolatki (sam? WTF?) jest mocno naciągany (Opuszczona a wszystko działa? Zakażone trupy porozrzucane, gdzie popadnie?). Ewidentnie zabrakło pomysłu na zamknięcie akcji. Stąd niekonsekwencje i kompletny chaos. Lepszym rozwiązaniem było pozostawienie bohaterów w lesie i skazanie ich na podziwianie kolejnego sugestywnego spektaklu z cyklu: światło i dźwięk.
Hangar 10 jest wtórny tak pod względem fabuły, jak i sposobu realizacji. Konwencja found footage znana jako: „kręcenie z ręki”, już się trochę widzom przejadła. Pomijając jednak ból głowy i rozlatane oczy, – dolegliwości wynikające z chęci nadążenia za obrazem – trzeba docenić, że obraz Simpsona nie jest tandetny. Taki, a nie inny, sposób realizacji, umożliwił ukrycie niedostatków budżetowych. A jego funkcja „potrząsania kamerą”, czyli tworzenie wrażenia autentyczności, przy sporej dozie wyobraźni widza, jest spełniona. W zestawianiu z całkiem wiarygodnymi kreacjami postaci, wyszło nawet przyzwoicie. Trochę obawiałam się, że bohaterowie zaczną toczyć dyskusje w stylu agentów Muldera i Scully, ale na szczęście tego typu dywagacje zamknęły się raptem w 2-3 zdaniach i bohaterowie, jak to w przyzwoitych horrorach bywa, zajęli się bieganiem i krzyczeniem.
Film niczego do światowej filmografii nie wnosi i niczym się nie wyróżnia. Jest zwyczajnym, przeciętnym zabijaczem czasu. Porównywanie go do klasycznej już produkcji, wydają mi się być jednak nieuzasadnione i niesprawiedliwe. Gdyby teraz nakręcono Blair Witch Project – też by się nikomu nie podobał, bo już „były setki takich filmów”. Trzeba nabrać trochę dystansu i zmienić perspektywę. Moja ulubiona scena z Hangaru 10, to celebracja podziału ostatniego batonika – nie wiem, czy osobiście byłabym w stanie to przeżyć. Obawiam się, że z moim udziałem film w tym momencie przeistoczyłby się w krwawy gore horror. Towarzysze woleliby zadrzeć z Ufo, niż zabrać mi jedzenie. Ja po prostu nie umiałabym odmówić sobie słodyczy.
*Truth is out there*
Jeżeli chodzi o samo wydarzenie ukazane w filmie, to jest to jeden z najlepiej udokumentowanych TEGO TYPU INCYDENTÓW z udziałem wojska. Pokusiłam się więc o przedstawienie garści informacji na ten temat.
W nocy z 26 na 27 grudnia 1980 roku operator radaru w bazie RAF Watton w Norfolk zarejestrował niezidentyfikowany obiekt, który zniknął z ekranów w pobliżu lasu Rendlesham w Suffolk. Obiekt zarejestrował również radar bazy RAF w Bentwaters, w Suffolk. Baza ta, wraz z bliźniaczą jednostką Woodbridge, leżącą na południe od lasu były wydzierżawione Siłom Powietrznym US ARMY. Do dziś, zarówno Pentagon, jak i Królewskie Siły Powietrzne ani nie potwierdziły, ani nie zaprzeczyły, że w okresie „zimnej wojny” obie bazy posiadały w swoich składach broń nuklearną. Natomiast faktem pozostaje, że na terenie lotniska Woodbridge stacjonowało 67 Skrzydło Ratunkowo-Rozpoznawcze, którego godło widać zresztą w jednym z ujęć w filmie Simpsona.
Feralnej nocy, wartownicy z bazy Woodbridge spostrzegli jakieś olbrzymie, gorejące światła, zbliżające się do lasu Rendlesham. Obiekt został opisany w raporcie jako „spadająca gwiazda”. Podejrzewając, że w lesie miała miejsce jakaś katastrofa lotnicza, dowództwo wysłało tam trzyosobowy patrol pod dowództwem sierżanta Jima Pennistona. W miarę zbliżania się do – jak podejrzewali – miejsca katastrofy, żołnierze zaczęli odczuwać dziwny niepokój. Zamiast rozrzuconych, dopalających się szczątków rozbitej maszyny dostrzegli bowiem, stojący na polanie dziwny pojazd w kształcie piramidy. Ustrojstwo miało wielkość, jako to określono, „dużego czołgu”. Żołnierze i tak wykazali się ogromna odwagą – ciekawością pewnie też – bo podeszli do obiektu na tyle blisko, że dostrzegli na powierzchni kadłuba inskrypcje zbliżone do, jak to później określili,„egipskich hieroglifów”. W pewnym momencie z pojazdu wystrzelił snop mocnego światła, a wartownicy z przerażeniem padli na ziemię. Po chwili obiekt uniósł się w powietrze i odleciał. Wezwana następnego dnia rano na miejsce zdarzenia policja odnalazła ślady, potwierdzające częściowo zeznania wojskowych: odciśnięte ślady czegoś ciężkiego, połamane gałęzie i ślady ognia.
Pamiętajmy, że incydent miał miejsce w szczytowym okresie „zimnej wojny”. Władze do całej sprawy podeszły nadzwyczaj poważnie. Ale, jak miało się okazać, nie był to koniec dziwnych wydarzeń rozgrywających się w lesie Rendlesham. Po dwóch dniach tajemniczy obiekt powrócił. Mając w pamięci niezwykłe okoliczności towarzyszące spotkaniu, zastępca bazy, ppłk Charles Halt udał się w miejsce domniemanego lądowania wraz z grupą żołnierzy, wyposażoną w latarki i krótkofalówki. Dotarcie na miejsce okazało się jednak niezwykle trudne. Świadkowie opowiadali o anomaliach, określanych jako „ugięcia rzeczywistości” oraz „skokowym pojmowaniu czasu”. Ppłk. Halt był doświadczonym oficerem Sił Powietrznych, weteranem wojny wietnamskiej, więc raczej trudno posądzać go o uleganie panice czy skłonności do konfabulacji. Okazało się, że poprzednia relacja świadków o tajemniczym obiekcie wcale nie była przesadzona. Holt, który na rekonesans zabrał magnetofon, zarejestrował m. in. taki zapis:
Widzę to coś… Wróciło. Leci w tę stronę. Nie mam żadnych wątpliwości… Po prostu razi nas w oczy. Teraz leci ku nam. Widzimy teraz coś w rodzaju zbliżającej się do ziemi smugi światła. Jeden obiekt wciąż wisi nad bazą w Woodbrigde i wysyła w jej stronę promienie.
Świadkowie byli zgodni – jak nigdy -, że w przestrzeni powietrznej nad lasem manewrowały trzy obiekty w kształcie bumerangów, które emitowały: niebieskie, czerwone i zielone światła. Pułkownik Holt, który w 1991 roku odszedł na wojskową emeryturę, wydał w roku 2010 oświadczenie, w którym podtrzymał wiarygodność zeznań złożonych w sprawie incydentu w lesie Rendlesham.
Źródło:
Berlitz Ch., Zdarzenie w Roswell, Amber, Warszawa 1997
Blania Zbigniew, Z archiwum X, Pandora, 1997
Buttlar von J., UFO w Roswell, Amber, Warszawa 1999