Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


I po co to komu było?

Swego czasu poznawanie kolejnych przygód Harrego Pottera i jego przyjaciół sprawiło mi ogromną przyjemność. Mimo to, nie stałam się zagorzałą fanką serii i nie zapałałam do dzieła Rowling bezgraniczną miłością. Przeklętego dziecka nie potraktowałam więc ani jako objawienia, ani jako zamachu na najwyższą świętość. Gdy pewnego dnia ów dramat trafił w moje ręce, zabrałam się za lekturę ze sporą dozą ciekawości, ale także – na szczęście – bez większych emocji. Cieszę się, że nie obiecywałam sobie po tej historii zbyt wiele, bo dzięki temu nie odczułam zbyt dużego rozczarowania…

W Przeklętym dziecku świat czarodziejów doszedł już do siebie po wojnie z Lordem Voldemortem. Dorosłych magów: Harrego, Ginę, Rona, Hermionę i Dracona, spotykamy w momencie, gdy ich pociechy wyruszają do Hogwartu. Na pierwszy plan szybko wysuwa się dwójka nowych bohaterów: Albus, syn Potterów oraz Scorpius Malfoy, o którym krążą plotki, że jest synem Voldemorta. Obaj chłopcy zaprzyjaźniają się i trafiają do Slytherinu (w ten mało subtelny sposób przełamują stereotypowe wyobrażenie o jego uczniach). Łączy ich nie tylko szkoła, ale także osobiste problemy. Ich relacje z ojcami przez których czują się „napiętnowani” są delikatnie mówiąc napięte. Albus z roku na rok (akcja jest poszatkowana i przeskakujemy błyskawicznie – na skróty – przez kolejne lata) oddala się coraz bardziej od Harrego i popada z nim w otwarty konflikt. Sfrustrowany i rozżalony nastolatek postanawia pewnego dnia naprawić zło, które wyrządził jego ojciec: wyrusza więc w przeszłość by ocalić Cedrika. Niestety zabawa z czasem nikomu nie wyszła jeszcze nigdy na dobre. Zmiana nawet drobnego i nieistotnego z pozoru szczegółu może spowodować lawinę katastrofalnych skutków, które zmienią losy świata. Tak dzieje się i tym razem, gdyż nieprzemyślane ingerencje w przebieg Turnieju Trójmagicznego pozwalają Czarnemu Panu ostatecznie wygrać wojnę magów… Jak się domyślacie, sprzątania po tej „wpadce” będzie sporo. Zwłaszcza, gdy okaże się, że plotki o dziecku Sami Wiecie Kogo nie są wyssane z palca i jego pociecha także wejdzie w posiadanie Zmieniacza Czasu.

Moja ósma wycieczka do świata magów, w porównaniu z wcześniejszymi, była bardzo krótka – zaczęła się i skończyła tego samego wieczoru. Historia błyskawicznie mnie pochłonęła, ponieważ jej początek był wielce obiecujący. Dosyć szybko przyzwyczaiłam się do innej formy opowiadania – nie zapominajmy bowiem, że epikę zastąpił dramat -, nie dokuczał mi także brak rozbudowanych didaskaliów. W momencie, gdy zaczęłam czytać w głowie uruchomiły mi się obrazy, które najwyraźniej mózg wykreował podczas lektury wcześniejszych, opasłych tomiszczów, w których autorka nie szczędziła nam dokładnych opisów. Sprawę ułatwił także fakt, że bohaterów spotkamy w dobrze znanym nam otoczeniu: tuż przed tym jak ich dzieci wyruszą pociągiem do Hogwartu, czyli na słynnym peronie 9 i ž. Oczami wyobraźni śledziliśmy tę scenę już tyle razy, że naprawdę nie trzeba było się specjalnie na jej temat rozpisywać. Podobną sytuację mieliśmy z pociągiem, Hogwartem i Ministerstwem Magii. Niestety sprawy skomplikowały się w momencie, gdy podążając za Albusem wracamy do domu, i gdy ten, chcąc naprawić błędy ojca zaczyna zmieniać przeszłość. Tutaj zdecydowanie zabrakło opisów. Dzięki nim widowisko, które zapewne robi na widzach ogromne wrażenie, mogłoby robić je także na czytelnikach. Jeśli ktoś nie oglądał sztuki, został pozbawiony sporej ilości informacji, dzięki którym mógł „zbudować” swoje wyobrażenie o świecie młodego Pottera. W tym momencie bowiem, uświadamiamy sobie, że od wojny minęło już naprawdę dużo czas i skoro udoskonalono Zmieniacz Czasu, to pewne innych wynalazków oraz elementów rzeczywistości zmiany nie ominęły. Brak opisów i nadmierne uproszczenia sprawiły także, że dobrze znane nam postacie, stały się nagle pozbawionymi emocji, papierowymi głowami, wygłaszającymi bez większej refleksji swoje kwestie. A te, szczególnie w drugiej części, okazały się ciężkawe, zwłaszcza w momentach, gdy przy ich pomocy autorzy próbowali, tłumaczyć nam oczywistości.

Wyczucia zabrakło także podczas budowania postaci. Hermiona, która już jako dziecko była nieprzeciętnie inteligentna, nie przypomina w ogóle siebie. Wyparowała gdzieś jej błyskotliwość, czego przykładem jest dosyć kiepska zagadka zabezpieczająca Zmieniacz Czasu przed kradzieżą. Ron robi tutaj za kompletnie niedojrzałego pajaca, a uparta i rezolutna Gina nie ma niczego do powiedzenia. Harry jest nijaki i zadziwiająco „na zimno” znosi fakt, że tuż obok właśnie ktoś morduje jego rodziców. Owszem przeszłości nie mógł zmienić, ale towarzyszące mu w TAKIEJ chwili emocje powinny być burzliwe. Paradoksalnie w naszych oczach najwięcej zyskał Malfoy, który po śmierci żony, pragnie nawiązać normalną relację z synem. To on szuka porozumienia i okazuje się głosem rozsądku. Kolejne rozczarowanie to Albus, który nie potrafi zaskarbić sobie sympatii czytelnika. Dzieciak ma kompleksy na punkcie tego kim jest jego ojciec i oczekiwań, które sam ma wobec siebie (nie zauważyłam, żeby Harry chciał go zmienić, jedyne co można mu zarzucić, to nieumiejętność okazania wsparcia) i na dokładkę jest bardzo skupiony na sobie. Podejrzewałam nawet, że przejdzie on na ciemną stronę i będzie to zemsta Voldemorta zza grobu. O wiele sympatyczniejszy (ale aż za bardzo momentami) okazał się prawdziwie oddany przyjacielowi i pełen zrozumienia dla innych Scorpius. I znów rodzina Malfoyów górą. Rowling w ten mało finezyjny sposób (syn Harrego to egocentryk, a syn Dracona to ideał przyjaciela) przypomniała światu starą prawdę, że człowieka nie definiują więzy krwi. Oprócz Albusa, Potterowie mają jeszcze dwójkę dzieci, które są tutaj tylko tłem i nie odgrywają w sztuce istotniejszej roli, podobnie zresztą jak córka Hermiony i Rona. Najbardziej chybioną postacią okazało się jednak dziecko Lorda Voldemorta. Motyw przedłużenia rodu Czarnego Pana jest dosyć niewiarygodny i na dokładkę został naprawdę kiepsko umotywowany. Jedyne co w tej materii okazało się ciekawe, to początkowe chwile zawahania, gdy próbujemy odgadnąć, kto nim jest i czy to prawda, że istnieje. A skoro już mowa o podejrzeniach, to przyznam się bez bicia, że byłam przekonana, że chłopcy –  a przynajmniej jeden – mają inną orientację seksualną i czekałam na coming out. Twórcy uznali, że byłoby tych rewelacji jednak za dużo, więc niczego nam nie potwierdzili (ale także nie zaprzeczyli).

W którym momencie zrozumiałam, że to nie to? Na początku podpaliła mnie myśl, że Scorpius mógłby być synem Voldemorta, a następnie – o czym już wspomniałam – założyłam, że Albus wstąpi w szeregi Śmierciożerców. Gdy okazało się, że wszystko idzie w zupełnie inną stronę, a dokładniej rzecz ujmując: cofa się w czasie, zamarłam. Przeklęte dziecko okazało się bowiem, nie kontynuacją, tylko fanfiction. Nic tutaj nie zostało pchnięte w nowym kierunku: nie poznajemy świata czarodziejów, który został odbudowany po wojnie, ani nie stykamy się z nowymi problemami. Wracamy do dobrze znanych nam zdarzeń i „oswojonego” zła. Czytając, nie mogłam się nadziwić:  naprawdę nie można było stworzyć nowego zagrożenia? To musiał być ZNÓW Voldemort? Spin off który trzymamy w rękach ewidentnie nie oferuje nam zbyt wiele. Zasadza się bowiem głównie na ucinaniu spekulacji „co by było gdyby?”, ukazując alternatywne wersje wydarzeń. Wynikający z nich wniosek również oryginalny nie jest, a można go zamknąć w jednym zdaniu: jeśli naprawisz jedną katastrofę, możesz wywołać sto następnych.

Jestem ciekawa jak na scenie wyglądały krótkie, rwane epizody i ciągłe zmiany dekoracji. Tekst jak na sztukę jest bowiem okrutnie poszatkowany: w jednej chwili Harry ma sny w których wraca do wujostwa, a za chwilkę jego syn cofa się w czasie i ogląda Turniej Trójmagiczny. Wystawienie tej sztuki musiało być nie lada wyzwaniem i nie wątpię, że efekt był piorunujący. Niestety papierowa opowieść o Albusie, Scorpiusie, problemach rodzicielskich i poszukiwaniu własnej tożsamości już tego wrażenie nie robi. Pozbawiona dekoracji i efektów specjalnych, historia poniekąd wciągająca, zatraciła charakterystyczny dla świata Harrego urok. Może to wina uproszczeń, a może tego, że nie tylko Rowling jest odpowiedzialna za ów płaski tekst. Pozbawione wzruszeń i oparte na słabym pomyśle Przeklęte dziecko, to także dzieło Johna Tiffany’ego i Jacka Thorne’a.

Długich dni i zaczytanych nocy.

Podążajcie za atramentowym królikiem!

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com