Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Zło niejedną ma twarz

Mam problem z tą powieścią, sprawiła bowiem, że jestem w ambarasie: nie dość, że targają mną sprzeczne uczucia, to utknęłam w stanie niezbyt wygodnego zawieszenia pomiędzy rozczarowaniem a zadowoleniem. Ani rusz w żadną stronę. Za każdym razem bowiem, gdy odkrywam argument za tym, by Istotę zła polecić, od razu wynajduję także kontrargument. W efekcie bilans wychodzi wciąż na zero. Określanie powieści Luca D’Andrea literackim wydarzeniem 2016 roku jest więc według mnie sporym nadużyciem. Genialna okładka i świetny marketing to nie wszystko…

Główny bohater, Jeremiasz Salinger, jest dokumentalistą i poszukiwaczem wrażeń. Gdy wraz z rodziną wyjeżdża do teścia w Alpy, pomysł na kolejny film pojawia się jak grom z jasnego nieba: niebezpieczna praca ratowników górskich. Niestety, podczas zbierania materiałów do nowego dokumentu, schodzi lawina, która porywa helikopter ekipy ratowniczej. Giną wszyscy oprócz Salingera, co sprawia, że jako obcy zostaje przez miejscowych napiętnowany jako „winny”. Sytuację dodatkowo komplikuje trauma, której doświadczył w wyniku zetknięcia się z potęgą natury, staje się ona dla niego bezlitosną Bestią, która wykańcza go fizycznie i psychicznie. Musi więc wycofać się na jakiś czas i dojść do siebie. W Siebenhoch nie jest to jednak łatwe, bowiem mieszkańcy tego małego miasteczka skrywają tajemnicę, którą nie chcą się z amerykańskim przybyszem podzielić. A ten, jak na złość, ewidentnie uzależniony od adrenaliny, gdy wpada na trop nierozwiązanego morderstwa w Wąwozie Baletterbach, upiera się by za wszelką cenę dociec prawdy. Nie odpuszcza żadnej okazji, by dowiedzieć się czegoś o masakrze z 1985 roku, nie zważając na coraz większe rozdrażnienie i niechęć z którą się styka. Mając strzępy informacji snuje różnorodne teorie i co chwilę kieruje swoje oskarżenia w inną stronę – właściwie to podejrzewa wszystkich. Finałowe rozwiązanie przechodzi jednak jego (i nasze) najśmielsze przypuszczenia.

Dałam się złapać w szpony intrygi, która wciąż zaskakiwała i rozbudzała apetyt na więcej. Chęć zagłębienia się w tę historię była silniejsza od niechęci jaką wywoływała przesada, wyzierająca z każdej płaszczyzny powieści. Z czasem okazało się jednak, że intryga została zanadto zagmatwana – do tego stopnia, że przestało mnie interesować ostateczne rozwiązanie – i nadmiernie rozciągnięta. Początkowo mylenie tropów i szatkowanie głównej osi fabularnej wątkami pobocznymi w ogóle nie razi, przychodzi pisarzowi bardzo naturalnie. Z czasem przejścia tracą płynność – wtrącane dramaty i wspomnienia – zaczynają przeszkadzać. Są wprowadzane na siłę. Pisarz nie najlepiej rozłożył także akcenty, mamy w powieści bowiem tylko kilka mocnych scen, za to sporo spektakularnych zdarzeń i zwrotów akcji oraz zbyt wiele melodramatu. Sielankowe opisy rodzinnego życia: rozczulanie się nad córeczką i zachwycanie żoną zwyczajnie rozcieńczają akcję, czyniąc spore fragmenty tekstu męczącymi – jest ich po prostu za dużo. To powoduje, że zamiast zamierzonego, końcowego efektu, czyli wielkiego „boom”, dostajemy słabiutkie „psssssst”. Zwłaszcza, że rozwiązanie zafundowane nam przez D’Andrea rozczarowuje. Trudno uwierzyć, że miejscowi dali się aż tak omamić, a i motywacje mordercy okazały się co najmniej dziwne. Na łopatki rozkłada także podejrzany tok rozumowania bohatera. Owszem Salinger jest postacią impulsywną, jednak gdy ni z gruchy ni z pietruchy doświadcza olśnienia i nie zważając na konsekwencje wykrzykuje odkrytą przez siebie prawdę, jest totalnie niewiarygodny.

Pamiętacie na czym polegał błąd Don Kichota? Jego czyny przynosiły odwrotny do zamierzonego skutek: zamiast pomagać szkodził, zamiast likwidować – potęgował zło. Z podobnym problemem boryka się Salinger. Już sama jego obecność burzy wewnętrzny rytm, według którego funkcjonuje mała społeczność górskiego miasteczka. Podobnie bowiem jak Don Kichot nie należy do świata, który próbuje naprawić. Jest obcy, nie rozumie więc, że budzi demony, które z wielkim trudem zostały uśpione. Nawet gdy zostaje skonfrontowany z negatywnymi efektami swoich działań, nie rezygnuje, tylko usprawiedliwiając swoje czyny prowadzi śledztwo dalej. Prawda do której dąży za wszelką cenę jest jak farmakon: to lekarstwo i trucizna zarazem. Taki bohater, jako postać rzucona w obce sobie środowisko, która zaczyna w nim wiercić bez opamiętania, jest figurą bez wątpienia intrygującą. Niestety D’Andrea rozmienił jej potencjał na drobne. Ubrał Salingera w niewiarygodny kostium teatralnego  obłędu. I ta fałszywa nuta wystarczyła byśmy zaczęli dostrzegać niespójność postaci. Ta razi zwłaszcza w końcowych partiach powieści, które niestety do udanych nie należą. Najciekawiej skonstruowanym bohaterem jest Werner, charyzmatyczny teść Salingera. Dzięki jego wpływom i posłuchowi w miasteczku, Jeremiasz zarabia mniej guzów i siniaków niż powinien. Jego mroczna opowieść o wydarzeniach, których był świadkiem feralnej nocy morderstw w Baletterbach ma w sobie spory niepokój i ładunek emocjonalny. To on wydaje się w Istocie zła najbardziej autentyczny i wzbudza niekłamaną sympatię czytelnika. Reszta postaci, skazanych na wszelkie możliwe ludzkie dramaty, od braku tolerancji i nieszczęśliwej miłości po alkoholizm, wydaje mi się tylko wypełniaczem treści.

Powolnie budowany klimat powieści i groza wzbudzana przez Dolomity spełniły swoją funkcję. Czytelnik doświadcza tutaj kontaktu z majestatem gór. Natura opisana przez Luca D’Andrea jest niedostępna: budzi niepewność i zachwyt jednocześnie. Jest Bestią doskonałą, która obojętnym okrucieństwem uczy ludzi szacunku do samej siebie. Niepokojąca świadomość ogromu wytrąca człowieka z jego poczucia bezpieczeństwa, bo mimo iż znajduje się pośród otwartej przestrzeni, przytłacza go klaustrofobiczna atmosfera – jest zamknięty w kleszczach gór. Nasz bohater na dokładkę został otoczony murem agresji i buntu lokalnej ludności.  Mieszanka doskonała.

Trzeba przyznać, że pisarz trzymał mnie konsekwentnie w szachu, sprytnie kluczył i mylił tropy.  Mimo jej wad bowiem, nie potrafiłam się od tej książki oderwać. I chociaż momentami autor załamywał mnie swoim kolejnym „dziwnym” pomysłem, chciałam więcej i więcej. Thriller Luca D’Andrea, ze względu na swoją malowniczość i nagromadzenie efektownych scen wydaje mi się świetnym materiałem do zekranizowania. Ciekawe czy ktoś, i jeśli tak to kto, się tego podejmie.

 

Długich dni i zaczytanych nocy.

Podążajcie za Atramentowym Królikiem!

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com