Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Sztuka, która ma leczyć, ale nie leczy, bo sztuką nie jest

Zdaję sobie sprawę, z tego, że to odległe klimaty i tematyka, jednak wątek szaleństwa, który – nie ma co ukrywać – wypełnia treść Krivoklata Jacka Dehnela  powodował, że moje myśli często uciekały ku genialnej Kuzynce K. Yasmina Khadry. O ile jednak książka algierskiego pisarza wprowadza nas w mrok ludzkiej duszy budząc grozę, niepokój i smutek, o tyle opowieść o Krivoklacie tę grozę maskuje, ukrywa, a także ośmiesza. Pośród wypełniającej ją groteski i czarnego humoru jesteśmy bezpieczni. W ogóle bowiem nie czujemy się zagrożeni ze strony bohatera, który po prostu ma jakieś tam „odchyły”. Nie dajmy się jednak zwieść: ten błyskotliwy, „kwasowy wandal”, to w rzeczywistości postać przewrotna. To z jego pomocą autor odarł z mądrości kalki (to tylko tandetna pozłotka), którymi posługuje się społeczeństwo (a co za tym idzie jednostka) podejmując decyzje, a także wygłaszając sądy i opinie. Konstrukcja ta powoduje więc, że Krivoklat – chociaż możemy tego nie zauważyć – staje się niebezpieczny na kilku, nie tylko na jednym, poziomie.

Od pierwszych stron zatapiamy się w potoku słów, składających się na spowiedź człowieka, który doskonale wie, że jego sposób myślenia (lub w ogóle to, że myśli samodzielnie) nie pasuje do tego, co wyznaczają normy społeczne. Nie czuje się jednak z tego powodu gorszy, wręcz przeciwnie – niejednokrotnie z pogardą i wyższością wyraża swoją niechęć do zastanego (bez)ładu. Nie ma co się jednak czarować: ramy społeczne również wyznaczane są przez wszelkiej maści absurdy, które po prostu trudno – na pewno trudniej niż osobie o odmiennym spojrzeniu – jest dostrzec.  Krivoklat zauważa także inną rzecz: „normalni” są płytcy, konformistyczni, łatwi do zmanipulowania – w swojej wygodzie także bezbronni – można wmówić im wszystko jeśli się wie, jak to zrobić. Można zaryzykować stwierdzenie, że tylko wariat potrafi myśleć samodzielnie – i dlatego właśnie jest uznany za szaleńca. Nawiasem mówiąc, z mało czym większość ludzi radzi sobie tak szybko, jak z uznaniem kogoś za wariata. Krivoklat jest bezsprzecznie wnikliwym obserwatorem. Dokładnie wie, gdzie znajdują się niezauważalne źródła nacisku i jak działają. Jego uwadze nie umyka więc także to, co dzieje się w Centrum Medycznym Zamek Immendorf w którym stale przebywa: otępiające tabletki, nieskuteczne – idiotyczne – terapie i pożądane samobójstwa pacjentów. W niekończącym się monologu ten nietuzinkowy znawca sztuki opowiada nam swoją historię. Znajdzie się tu miejsce na opisy przeistaczania się w Kwasowego Wandala: wewnętrzne rozterki, miłość i sztuka które go pożarły, trening, podporządkowanie się misji, pragnienia, które trawią go przez całe życie, potrzeba ocalenia, zatracenie, które powoduje, że działanie jest coś warte. Często także wspomina w swojej opowieści o żonie i Zeyetmayerze, towarzyszu szpitalnej niedoli – jedynym, którego szanował.

Ten, który uważa, że: płótna Renoira stanowią obrazę dla świata, czyli nasz główny bohater, został osądzony i skazany za oblewanie kwasem obrazów – dumnie zdobiących ściany muzeów. Niszczy on jednak tylko te obrazy, które uznaje za prawdziwe dzieła, nie te które za dzieła są powszechnie uważane. Bo np. wspomniany już, nieszczęsny Renoir, na jego uwagę nie zasłużył. Niszczenie tego, co jest skarbem całej ludzkości (chociaż ona tego nie rozumie i nie docenia – potrafi mierzyć ich wartość tylko pieniędzmi) nie jest jedyną zbrodnią jakiej dokonał Krivoklat. Nie zdradzę jednak na ten temat niczego więcej. Dodam tylko, że naprawdę nie rozumiem jakim cudem ten człowiek mógł dostać od tak przepustkę i wyjść poza mury ośrodka. Chyba, rzeczywiście – co szczegółowo nam opisał – udawanie ciężko chorego daje możliwość korzystania z przywilejów o których  „lekko” chorzy pacjenci mogą tylko pomarzyć.

Nie jest to książka, którą czyta się łatwo – ani nie jest oszczędna, ani precyzyjna. To wymagająca lektura, przy której musimy się wyjątkowo skupiać, by nie zgubić się w chaosie myśli i kolejnych, nakładających się na siebie dygresjach. Dehnel celowo nie napisał tekstu przystępnego. Czytelnik zostaje przecież wtłoczony w umysł szaleńca i zatopiony w strumieniu jego myśli. A te z rzadka kończą się kropką – przypominają raczej labirynt złożony ze zdań wielokrotnie złożonych. O ile przez pierwsze sto stron można „czuć” tak skonstruowany tekst, to w drugiej połowie książki ta forma już tylko czytelnikowi ciąży. Zwłaszcza, gdy już wiemy do czego autor zmierza i co chce nam przekazać. Ewidentnie zabrakło tutaj jakiegoś kontrapunktu, zdarzenia, które spowodowałoby, że tekst na nowo nabrałby życia. Podobnie z zakończeniem, oczekiwałam mocnego akcentu, który postawi czytelnika do pionu, zburzy jego światopogląd, może nawet każe mu wyjść z domu i stać się kwasowym wandalem – oczekiwałam czegokolwiek… Nic się jednak nie wydarzyło. Skłamałabym gdybym napisała, że lektura mnie porwała, nie jest jednak również prawdą to, że mnie totalnie rozczarowała. Bo mimo całego znużenia, chociaż trudno było mi podążać z nurtem, nie wyskoczyłam na brzeg przed końcem czytelniczego rejsu.

P.S. W związku z tym, jak łatwo właśnie ulec czyjejś wizji świata i powtarzać czyjeś myśli jako własne, dostaliśmy i my pstryczka w nos. Mówiąc, że interpretacja zastępuje dzieło i odbiera (?) mu jego prawdziwe znaczenie Dehnel ustami Krivoklata przekazuje, ile warte są podobne do mojej opinie.

… czytelnik lub słuchacz opisu dzieła staje przed dziełem zakażony opisem i nie potrafi się spotkać z dziełem, a spotyka się jedynie  z niegodną namiastką, wstrzykniętą do jego głowy, która mu się w tej głowie odtwarza wciąż od nowa i przysłania to, co ma przed oczami.

Jeśli ktoś chce więc spotkać się z dziełem, zakładając oczywiście, że jest ono dziełem, musi się z prozą Dehnela zmierzyć sam.

Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążaj za Atramentowym Królikiem!

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com