Królestwo za żarówkę
Pamiętacie short o tytule Lights out z 2013 roku? Jeśli ktoś jeszcze tego nie wie, Lights out z 2016 to jego pełnometrażowa wersja. Elementem wiążącym obie produkcje jest nie tylko upiorna postać żyjąca w ciemności, ale także Lotta Losten. Aktorka występująca w trzyminutowym filmiku, zaszczyciła nas swoją obecnością także w prologu dłuższej wersji. Włączając i wyłączając światło, obserwuje z narastającym przerażeniem wyłaniającą się z mroku postać. I wiecie co? To jest najbardziej klimatyczny moment całego filmu. Wniosek z tego taki, że reżyser David F. Sandberg nadal zdecydowanie lepiej radzi sobie na krótkich odcinkach. Unika w nich dłużyzn i rozmycia fabuły. Nie ma co jednak przesadzać z marudzeniem – film chociaż szału nie robi jest znośny.
Sophia po śmierci męża popada w depresję i zaniedbuje syna. Ten dosyć szybko zauważa, że kłopoty psychiczne mamy nie są „typowe” i kryje się za nimi coś więcej. Coś co ma określony kształt, mieszka w mroku i próbuje się do niego coraz bardziej zbliżyć. Czuwając przy zapalonych lampach, zarywa więc kolejne noce, co nie umyka uwadze nauczycielom. Zrezygnowany Martin – czując, że jego tarapaty są naprawdę poważne – zaczyna szukać pomocy u siostry Rebecci, która niechętnie wraca na „łono” rodziny od której swego czasu uciekła. Początkowo dziewczyna nie chce się angażować, ale krew nie woda – los brata ją obchodzi. Co będzie działo później nie sposób nie odgadnąć – w końcu takich produkcji było już naprawdę wiele. Bohaterowie najpierw nie uwierzą i będą zaprzeczać temu, czego nie mogą zrozumieć i wytłumaczyć, upiór da im się jednak na tyle we znaki, że nie będą mieli wyboru i postanowią go pokonać. Obowiązkowo ostateczna walka i zakończenie będą dosyć gwałtowne i będą polegały głównie na bieganiu od jednego źródła światła do drugiego. Schemat działań bohaterów niczym nas więc nie zaskoczy.
Nie sama historia jest tutaj ważna, tak bowiem część horrorowa, jak i ta obyczajowa bazują na prostym i sprawdzonym wzorcu, stanowią więc tylko tło. Na pierwszy plan wysuwa się lęk przed ciemnością, który – nie ma ukrywać – jest atawizmem, któremu nie jesteśmy się w stanie oprzeć. To pamiątka którą zostawiła nam ewolucja – wieki temu, gdy zapadał zmrok, człowieka który nie znalazł bezpiecznego schronienia czekała zguba. Współcześnie wydaje nam się, że oswoiliśmy już noc. Wszystkie lampki i światełka, którymi się otaczamy to jednak tylko doraźne i zawodne środki zaradcze. Bowiem, gdy zawiodą zderzamy się z wszechogarniającą nas paraliżującą siłą. Tego właśnie doświadczają bohaterowie filmu: kiedy tylko zgaśnie światło są skazani na łaskę i niełaskę istoty zamieszkującej w cieniu. A ta ma dosyć mordercze zapędy i zrobi wszystko by zostać na tym świecie. To właśnie ten nadprzyrodzony motyw, połączony z irracjonalną materialnością i niematerialnością stwora, jest w tej produkcji najciekawszy.
Postacie wykreowane przez bohaterów są dosyć wyraziste i nie da się ich nie lubić, co sprawia, że los bohaterów nie jest nam do końca obojętny. Mały Martin (Gabriel Bateman) wypada bardzo wiarygodnie, zwłaszcza w sytuacjach, gdy się boi, ale chce być dzielny. Chłopak Rebecci (Teresa Palmer) – Bret (Alexander DiPersia) – sprawia wrażenie, że tak naprawdę do końca nie wie co się dzieje, ale zależy mu na dziewczynie więc działa wraz z nią. Jeżeli chodzi o nią samą, to jest to typ bohaterki o którą się nie martwimy: to twardzielka, która da sobie radę w każdej sytuacji. Jej konflikt (charakterek to ona ma) z matką (Maria Bello) tym bardziej więc nas nie dziwi. Poza tym miło się na nią patrzy, bo jest po prostu ładna.
Horror Kiedy gasną światła jest dosyć kameralny, niedrogi i stonowany: bez przesadzonych efektów specjalnych, skomplikowanych intryg i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Spokojnie można zaliczyć go do nastrojowych produkcji. Niestety twórcom zabrakło wyczucia dźwięku (który zamiast podkręcać napięcie zwyczajnie drażni) i umiejętności wkomponowania jump scen w odpowiednim momencie (mogli je sobie w ogóle podarować, czyhająca w ciemności maszkara to wystarczający straszak), ale to w ostatnich filmach po prostu norma – widz zaczyna się do takiego stanu rzeczy przyzwyczajać.
Mimo wszystko mnie Lights out nie urzekło. Ci, którzy szukają oryginalnej historii i nowej jakości „straszenia” raczej się zawiodą, więc w pełni powinien zadowolić ich wspominany wyżej trzyminutowy short – w każdym razie wybierając go na pewno zaoszczędzą trochę czasu. Jeśli jednak ktoś lubi zabawy wyłącznikami światła i ma na pieńku z mrokiem, na pewno będzie z seansu zadowolony, bo pójdzie mu w pięty. Tak na marginesie, ciekawe ile osób, tak na wszelki wypadek, po seansie spało szczelnie otulonych kołdrą przy zapalonej lampce…?