Mleko ratuje wszechświat
Na szczęście mleko… to napisana z ogromną dozą poczucia humoru, prosta (no powiedzmy) historia o tym, że bujna wyobraźnia to coś naprawdę wspaniałego.
Wszystko zaczyna się całkiem zwyczajnie: mama wyjeżdża na konferencję, a tata zostaje w domu z dwójką pociech. W powietrzu wisi katastrofa. Nikt nie śmiał jednak podejrzewać, że już pierwszego dnia nieobecności mamy, stanie się najgorsze i w domu zabraknie mleka! Ojciec podejmuje się więc heroicznej misji związanej z wyprawą do sklepu. Gdy wraca po dość długiej nieobecności, okazuje się, że z pozoru tak prozaiczna czynność obfitowała w nieprawdopodobne perypetie, obejmujące między innymi: podróżowanie w czasie z dinozaurem oraz uratowanie planety (a kto wie, może nawet i całej galaktyki) przed glutowatymi najeźdźcami. Najprawdopodobniej roztargniony tata po prostu się z kimś po drodze zagadał i zapomniał o tym, że głodne dzieci czekają w domu na śniadanie. Aby zrekompensować im swoje gapiostwo wymyślił więc fascynującą i pełną przygód opowiastkę.
Trzeba przyznać, że tata ma niesamowite pomysły, a zmyślona naprędce historyjka obfituje w zaskakujące zwroty akcji. Wiecie co może się stać, gdy zetkną się dwa identyczne przedmioty pochodzące z różnych przedziałów czasowych? Są dwie opcje: zła – wszechświat przestanie istnieć, lub jeszcze gorsza – krasnoludy zatańczą z doniczkami na głowach. Oczywiście na takie rozwiązania wskazują wyniki badań i poważnych analiz przeprowadzonych przez dinozaura (który okazuje się być dinozaurzycą naukowcem) latającego w balonie. Precyzje tych obliczań można skwitować dość krótko: nauka i tyke…. Takie nagromadzenie absurdów w Na szczęście mleko, nie jest bezcelowe, służy rozładowaniu pozornie nieznośnie napiętej i groźnej sytuacji. Wierzcie mi lub nie, ale momentami naprawdę się nad tą książką uśmiałam. Zwłaszcza, gdy dowiedziałam się, co nam zagraża ze strony kosmitów: uwielbiają kiczowate, tandetne plastykowe flamingi i inne koszmarki ogrodowej proweniencji. Uważają je bowiem za najwyższą formę sztuki i dekorują nimi każdą napadnięta planetę. To Ci dopiero apokalipsa! Chroń nas bóstwo wszelakie przed takim przemeblowaniem i taką inwazją!
W swoim krótkim opowiadaniu Gaiman nieustannie puszcza to czytelnika oko. Chociaż od samego początku wiemy, że bohaterom nic nie grozi, jesteśmy ciekawi w jaki sposób wydostaną się z kolejnych tarapatów. Oczywiście nasz odważny ojciec jest całkowicie skupiony na celu nadrzędnym (co tam inwazja), czyli zdobyciu mleka. Prędzej poświęci życie niż dopuści do tego, by jego dzieci nie zjadły śniadania (czyli chrupci – inna opcja nie wchodzi w grę). Na dokładkę, co chwilę przypomina nam o tym jaki jest dzielny, bo pomimo przeciwności losu wciąż mocno trzyma kartonik. Nie straszni mu piraci, wumpiry, ani Splod czyli „bóg ludzi o krótkich i śmiesznych imionach”. Książka świetnie, w moim odczuciu, ilustruje hasło z reklamy: Zostań bohaterem w swoim domu. Brakuje tutaj tylko piosenki Eye of the Tiger lub innego utworu wykorzystywanego zwyczajowo jako muzyczna ilustracja heroizmu i niezłomności bohatera. Pozostałe postacie są również nakreślone w sposób wyrazisty i ciekawy, dzięki czemu o każdej z nich można sobie we własnym zakresie sporo dopowiedzieć. Zwłaszcza, że na końcu książki zaprezentowano nam album z wszystkimi osobistościami. Robi on piorunujące wrażenie. Kilka „osób” działa na czytelnika naprawdę hipnotyzująco. Mój wzrok szczególnie mocno przykuwają wumpiry: „Zmierzchova Zina” i „Blady i interesujący Edward” (zbieżność i podobieństwo do innych postaci zapewne zupełnie przypadkowe).
Widać, że Gaiman jest w formie, jego światy nawet w tak prostych historiach przepełnione są fantastyką, przenikają się wzajemnie i tworzą spójną całość. Historia napisana została prostym językiem, a krótkie, spójne zdania z pewnością ułatwią wspólną lekturę. Tutaj nic nie dzieje się na „pół gwizdka”, akcja pędzi z prędkością godną naszego Pendolino. Kolejny plus to świetne ilustracje autorstwa Chrisa Riddella. Obrazki doskonale współgrają z tematyką książki, dopieszczając nas dodatkowo bogactwem szczegółów: mieszkanie w nieładzie (jak to bywa tam gdzie mieszkają dzieci), sympatyczne potwory (na pewno rozbawią niejednego, małego czytelnika), powściągliwe i nienachlane wykorzystanie kucyków i zabójcze miny głównego bohatera pt. „padł na mnie blady strach”.
Książkowy tata jest uderzająco podobny do samego Gaimana, co daje nam nieco do myślenia. Rodzic z tak bujną wyobraźnią, to na pewno prawdziwy skarb, który może zaszczepić w dzieciach wrażliwość na bogactwo i złożoność otaczającego je świata oraz rozbudzić w niech kreatywność. Jeśli nie przesadza oczywiście. Wydaje mi się, że czytając wraz z dzieckiem tę opowieść można dodać coś od siebie i pozwolić na to, by ta historia zyskała jeszcze kilka nowych wątków. Jedyne co wzbudziło mój wewnętrzny sprzeciw, to stereotypowe podejście do kwestii podziału ról: odpowiedzialnej mamy i nieogarniętego, ale uroczego taty. Poczucie humoru autora zdołało mi to na szczęście zrekompensować i dałam się oczarować. Zanim więc następny raz wyślę kogoś (albo co gorsza sama się wybiorę) po mleko, to przemyślę to wcześniej kilka razy.
Długich dni i zaczytanych nocy
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!