Czy to Blob? Czy to Flubber? Nie, To Nikt’tu!
Paweł Maj ma zdolność do osadzania swoich historii w codzienności całkowicie dla nas zrozumiałej, bo dobrze nam znanej. Dlatego w jego najnowszą powieść pt. „Nikt’tu”, wchodzi się bardzo miękko. Czar urokliwej swojskości, tym razem szybko jednak pryska. Zderzamy się bowiem z ogromnym nieszczęściem i jego przykrymi konsekwencjami. Byłam wstrząśnięta! Chciałam krzyczeć, że tak się bohaterom (i czytelnikom) nie robi. Jak to jednak w mądrych książkach bywa: nic nie wydarzyło się tutaj bez przyczyny i nie o szokowanie dla samego szokowania autorowi chodziło.
Nastoletni Olo, który musi mierzyć się ze wspomnianą traumą, to pierwszy z poznanych przez nas bohaterów. Po nim przychodzi kolej na porzuconą emocjonalnie, prawie pełnoletnią Ariel i nieco zagubioną studentkę Ninę. Każde z nich staje się „wybrańcem” i spotyka na swojej drodze przedziwne pełzające galaretki, które wchodzą z nimi w swoistą symbiozę, dzieląc się przy tym niesamowitymi zdolnościami. Owe galaretki, jak się zapewne domyślacie, to obce formy życia – tytułowe Nikt’tu. W momencie, gdy wydaje nam się, że już nic złego nie może przytrafić się naszym bohaterom, zwłaszcza, że mają po swojej stronie uroczych ufoków, autor znów nas zaskakuje. Okazuje się, że nie tylko, znana nam już, trójka fąflów rozbiła się na Ziemi i nie każdy z niewinnie wyglądających przybyszów jest przychylnie nastawiony. Ci dobrzy muszą się więc zjednoczyć i podjąć morderczą walkę z czasem, by nie dopuścić do zagłady. Nieźle się przy tym nakombinują, zdobędą nawet kolejnego nieoczekiwanego sprzymierzeńca – taaaaak i dla wapniaków jest widać nadzieja.
To z czym mierzą się nasi – ci ludzcy – bohaterowie, to nie tylko wrogo nastawione gluciaki, ale przede wszystkim różne formy wykluczenia i przeróżne odcienie przemocy. Paweł Maj poruszył w swojej ostatniej powieści tematy takie jak: znęcanie się nad słabszymi, dyskryminacja, poczucie wyalienowania, mobbing, manipulacja, przemoc fizyczna, poniżanie i żałoba. Nie epatuje nimi jednak. Więcej miejsca poświęca przyjaźni i szansie, dopiero przez ich pryzmat zwracając uwagę na realne problemy. Dzięki temu zamiast historii nasączonej dramatem dostajemy przygodę z pozytywnym przekazem i zbalansowanymi emocjami. Czytelnik sprawnie odczytuje zawarty w niej sygnał, o tym że tak to już jest, że gdy jest nam bardzo źle, potrzebujemy kogoś lub czegoś, co odda nam moc i poczucie kontroli nad własnym życiem, tym samym pomoże wygrzebać się z dołka, dać silę do walki. Tymi kimsioczymsiami dla naszych bohaterów stają się Nikt’tu i poznani dzięki nim, nowi przyjaciele. Książka zawiera więc też ważną lekcję o życiu: by przetrwać w tym świecie, trzeba zbudować własną wioskę z ludźmi (no dobra, z innymi formami życia też) z którymi jest nam po drodze.
Moja starsza córka często chce wiedzieć o czym czytam, więc muszę streszczać jej książki – oczywiście dostosowując opowieść do jej wrażliwości i możliwości poznawczych. Jako, że uwielbia bawić się glutami, bardzo spodobał jej się pomysł ożywienia ich i dania im supermocy, którymi potrafią się na dokładkę dzielić. Co ciekawe z trójki naszych bohaterów najbardziej poruszyła ją historia Ariel. Zapewne dlatego, że z jednej strony lęk przed porzuceniem przez rodziców jest adekwatny do jej wieku, z drugiej, moc leczenia doskonale uzupełnia się z działaniem magicznych plasterków, których zużywamy obecnie mnóstwo. Co równie fajne, opowieść zaczęła żyć w jej wyobraźni własnym życiem, ale jak to u czterolatki, czasami trudno nadążyć za niektórymi wątkami, więc nie będę wam tutaj opisywać, co wymyśliła. Najważniejsze, że morał z tego taki, że chociaż powieść skierowana jest do nieco starszych dzieci, to robi pozytywne wrażenie także na młodszych. Od siebie dodam, że i dorosłym lektura przypadnie raczej do gustu.
Moim skromnym zdaniem, historia z sympatycznymi Nikt’tu jest zdecydowanie zbyt krótka. Paweł Maj powinien pokusić się o stworzenie serii przygód z obcymi czy to na naszej plancie, czy też w kosmosie. Przecież zło skądś się wzięło i na pewno łatwo nie odpuści, a pokrzepiających opowieści o jego pokonywaniu, nigdy zbyt wiele.
P.S. Gdy na kartach powieści doszło do pierwszego spotkania z glutowatym obcym, to w mojej głowie od razu pojawiło się skojarzenie z groźnym „Blobem, zabójcą z kosmosu” (1958) i morderczą „Substancją” (1985). Na szczęście okazało się, że istota, jak większość jej pobratymców, jest przyjazna, więc moje myśli szybko podryfowały w bezpieczniejsze rejony ku „Flubberowi” (1997) z nieodżałowanym Robinem Williamsem. A potem okazało się, że w książce to i Flubbera spotkamy i Bloba. Jak to możliwe? O tym musicie przekonać się sami.
[współpraca barterowa]