Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Niebieskie gąsienice

Powieść Zośki Papużanki, czyta się błyskawicznie. Nie oznacza to jednak, że jej treść spływa po czytelniku jak po kaczce, On uderza bowiem celnie. Nawet bardzo celnie. To jedna z tych lektur, które chociaż szybko odłożone na półkę, pozostają z nami jeszcze przez jakiś czas: w kawałku włóczki, podczas przejażdżki tramwajem, w zjadanych na obiad kartoflach i we śnie, w którym nauczyciel wyrywa nas do odpowiedzi, a my znów niczego się nie nauczyliśmy. Za mną, Śpik – znawca krakowskich gąsienic – chodzi nieprzerwanie od kilku dni.

Chcielibyście, żeby wasze dziecko nazywano Śpikiem? By słowo określające wydzielinę z nosa – zwykłego, paskudnego gluta – przylgnęło do niego i definiowało je w oczach sąsiadów, nauczycieli, osiedlowej i szkolnej „dzieciarni”? To musi bardzo boleć, gdy wyczekane i wychuchane maleństwo staje się dla świata tylko zwykłym glutem bez imienia i nie można go przed byciem nim ochronić. Mama naszego bohatera długo nie potrafi się z tym pogodzić. Kocha syna, chociaż ten zamiast dumy przynosi jej wstyd. Na dokładkę wciąż towarzyszy jej też paraliżujące poczucie krzywdy i pytanie, na które nigdy nie ma dobrej odpowiedzi: „dlaczego mnie TO spotkało?”. A sam Śpik? Ten pozbawiony umiejętności interpersonalnych, nie rozumiejący jak myślą inni, dobrotliwy, skrajnie naiwny chłopiec, zdaje się cieszyć tym, co daje mu życie. I chociaż nie uczy się dobrze, nie zadaje pytań, niczego nie rozumie, wciąż popada w tarapaty i stanowi niekończące się źródło zmartwień, potrafi kochać. Żyje bardziej do wewnątrz i to właśnie tam znajduje swoje miejsce jego pasja. Nic co dotyczy tramwajów i krakowskich rozkładów jazdy nie stanowi dla niego tajemnicy. Ten pogodny chłopiec, uważany za głupka, ma w sobie mądrość, która pozostaje niezrozumiała dla otoczenia. Szczęście nie musi przecież wcale przyjmować dla każdego z nas takiego samego kształtu. Może być nawet krakowską, niebieską gąsienicą, która wypluwa tory…

Na pierwszy plan powieści wysuwa się relacja matki i dziecka, które nie spełniło pokładanych w nim oczekiwań. Zamiast radości, przyniosło głównie wstyd. Nie dostajemy jasnych, gotowych odpowiedzi na pytanie jak odnaleźć się w sytuacji, gdy z jednej strony kocha się bezgranicznie swoje dziecko, a z drugiej czuje się ogromny zawód, upokorzenie i niesprawiedliwość. Kowalska pośród wszystkich wątpliwości znajduje tylko jeden pewnik: Śpik sobie nie poradzi. Niestety jej przeświadczenie zamienia się w samospełniającą się przepowiednię. Nie potrafimy jednak jej winić ani za nadopiekuńczość, ani za bierność. Jako obserwatorzy wiemy, że przeżywa ona odrzucenie syna bardziej niż on sam – inność dziecka naznacza również ją jako matkę. Poza tym, w tej trudnej miłości nikt jej nie wspiera, nikt nie pomaga jej zrozumieć nieoczywistego piękna. Kowalska zostaje z wszystkim sama.

Szkolne życie Śpika zajmuje najpokaźniejszą część książki. To zarazem część, którą najlepiej się czyta, czuć, że autorka miała na nią pomysł. Sama jest nauczycielką i jak widać doskonałą obserwatorką. Potrafi świat, z którym ma styczność na co dzień, wrzucić w filtr czasu i przetworzyć przez wspomnienia. Uzyskany w ten sposób obraz nie jest jednoznaczny, niby się śmiejemy, ale w tym wszystkim ukryło się drugie dno. Niestety dla fabuły Papużanka wysyła Śpika na krótką chwilę w dorosłość, jak się łatwo domyślić, tylko fizyczną. Ta część książki w moim odczuciu się rozmyła i straciła spójność. Pod koniec kompletnie nie leżała mi także ciężarna narratorka, przekaz stał się zbyt dosłowny, tak jakby autorka bała się, że moglibyśmy nie zrozumieć i postanowiła nam wszystko łopaternie wytłumaczyć. Mam również mieszane uczucia do opisów wydarzeń z pogranicza jawy i snu, odebrałam je bowiem jako zbyt przerysowane. Możliwe, że mamy do czynienia z celowym zabiegiem: efemeryczne wizje miały pasować do reszty treści, tak samo jak Śpik „pasował” do otaczającej go rzeczywistości.

On to dosyć wymagająca lektura, która zamiast kupować czytelnika tanią ckliwością, zaskakuje go wielogłosowością, grą skojarzeniami, metaforami i dygresjami. Nietypowo prowadzona narracja i nietuzinkowa zabawa słowem powodują, że trzeba być podczas lektury czujnym. Nigdy bowiem nie wiadomo czy nie zbliżamy się właśnie do jakiegoś „akapitu-perełki” nad którym wpadniemy w zadumę. Trzeba także trochę pamiętać ze szkoły – szczególnie z lekcji polskiego – by trafnie odcyfrować pojawiające się w tekście „zakręty”. Ubrane w słowa i poskładane w zdania myśli pisarki, przypominają „łabędzie”, które nasz bohater wciąż dostawał w szkole. Są zgrabne, subtelne, surowe, nie pozbawione jednak zarazem powagi i dostojeństwa. I to właśnie dzięki wyjątkowemu stylowi autorki, Śpik, ktoś kto nigdy nie mógłby zostać bohaterem literackim, właśnie się nim stał.

Książka Papużanki skłoniła mnie jeszcze do kilku przemyśleń.

Jak to jest z tym kozłem ofiarnym?

Śpik, który niczego się nie boi i wyraźnie odstaje od grupy rówieśników stanowi wyrwę w normalności. Ludzie od wieków odczuwają lęk przed tym co inne i, niekoniecznie w pełni świadomie, zwierają przeciwko temu szeregi. Inność uświadamia nam, że nasz ład nie jest jednym, a to oznacza, że świat jest zmienny. Poza tym czy nam się to podoba, czy nie, żyjemy w świecie porównań. Lubimy się przy kimś wyróżniać na plus, to poprawia nam samopoczucie. Potrzebujemy poczuć się w większości, bo trudno nam się przyznać, że każdy jest po trochu takim jak On. Śpik (i jemu podobni), jakby to powiedziała Tatiana Cichocka, pełnią wśród rówieśników rolę wioskowego głupca, specyficznego odgromnika. Można się na nim wyładować, pośmiać się z niego w „bezpieczny sposób”. Jest inny ale nie zagraża, bo jest znanym, „oswojonym” innym. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Dlatego Śpikowi i dziś byłoby trudno, może wcześniej stwierdzono by u niego zaburzenia i dostałby papiery z prawdziwego zdarzenia. Może poszedłby do specjalnej szkoły, która rozwinęłaby jego umiejętności. Może ktoś porozmawiałby z Kowalską i udzieliłby jej wsparcia. Co by to jednak zmieniło? Czy miała by mniej wątpliwości? Byłaby mniej wewnętrznie rozdarta? Czy to zmieniłoby to Śpikową – odmienną – wrażliwość na świat? Czy nie byłby klasowym „głupkiem”? Może tak, a może nie.

Dlatego nie skupiałabym się podczas lektury na tym, że tak było kiedyś. Sądzę, że zawsze znajdzie się jakaś nowa kategoria inności, którą będziemy piętnować, tak długo aż się jej nauczymy. Dziś przecież również dzieją się tragedie i mniejsze – klasowy kozioł ofiarny, i większe – doprowadzenie klasowego kolegi do samobójstwa. Niech mi nikt nie mówi, że dziś dzieci nie potrafią zaszczuć „innego” i że dorosłym nie zdarza się odwracać wtedy wzroku.

PRL

Łatwo jest mówić o tym, że kilka dekad temu „to” czy „tamto”. Dzięki temu czujemy się bezpieczniej, bo tak było kiedyś. Osadzenie akcji w niedalekiej przeszłości było bardzo trafnym posunięciem – pozwala spojrzeć nam na historię Śpika nieco z boku. Możemy sobie podczas lektury myśleć, że już jesteśmy inni, że teraz są szanse, pomoc, że Śpik miał pecha, że się urodził akurat wtedy. Ja w to tak do końca nie wierzę. Wtłoczenie bohaterów w nieprzyjazny peerelowski system nie pozostało bez znaczenia, jednak na temat trzeba spojrzeć nieco szerzej. Autorka daje nam to do zrozumienia łącząc dosyć wyraźnie losy narratorki i matki. Dzieli je czas, ale nie problemy, przecież narratorka dorasta już w innym świecie, niż matka jego szkolnego kolegi. Niezależnie od czasów trzeba się mierzyć z życiem, które przynosi rozczarowania. Nie da się na ludzką naturę nałożyć cezury systemu: skoro nastał kapitalizm, to jesteśmy od razu inni. Może na zewnątrz zamiast szarego papieru jest złotko, ale w środku jeszcze pozostały te same mechanizmy. Zmiana ustroju nie gwarantuje tak od razu skoku cywilizacyjnego. Za mało minęło czasu. I w ten sposób chcę czytać tę książkę.

Sama miałam rower Wigry 3, na komunię dostałam zegarek, miałam też grę w której wilk łapał jajka do koszyczka, babcia robiła mi swetry na drutach – fioletowe (bo miałam „jazdę” na ten kolor). Nosiłam granatowy mundurek z tarczą, trampek nie pamiętam. Rodzice mieli meblościankę, stali w kolejkach, a mięso było na kartki. A potem się wszystko zmieniło. Chociaż, tak naprawdę to wcale nie. Bo jedno zastąpiliśmy drugim. Meblami z Ikei, smartfonami, facebookiem, promocją w Kauflandzie na piersi z kurczaka i modą na bycie modnym (kopiuj-wklej). Tylko jakbyśmy trochę zdziczeli w tym wszystkim: bo tutaj „ą”, „ę”, światowcy, ale o karpia w Lidlu to wojna, bez kolejki.

Kiedyś pomarańcze to był luksus teraz ich nadmiar gnije na śmietniku, po prostu.

Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com