Każdy ma swoją Antarktydę
Co daje wiarygodniejsze świadectwo o charakterze człowieka niż to, jak radzi sobie z poniesioną porażką? Nieszczęśnik zmuszony stanąć oko w oko z fiaskiem, przekonuje się czy więcej jest w nim słabości, czy siły. Czy kieruje nim żal i złość czy pokora i odwaga. Wspominam o tym nie bez powodu. „Cichym” bohaterem Ortodromy Mateusza Janiszewskiego jest Ernest Shackleton, człowiek, który mimo iż nie osiągnął zamierzonego celu, stał się wzorem i symbolem niestudzonego podróżnika. Powstrzymany przez nieprzejednaną naturę, wykazał się godną podziwu niezłomnością. Nie ma się co dziwić, że nie tylko przeszedł do historii, ale po dziś dzień można spotkać pełnych pasji naśladowców, gotowych narażać życie, by tylko ruszyć jego śladem.
Ernest Shackleton był zapalonym podróżnikiem i odkrywcą. Nie udało mu się jako pierwszemu dotrzeć na biegun południowy, więc wyznaczył sobie inny cel. Postanowił, że przebędzie pokryty masami lodu kontynent aż do przeciwległego morza. Gdy w końcu zdobył potrzebne fundusze i pozwolenia, w sierpniu 1914 roku jego statek Endurance wypłynął z Londynu na podbój Antarktydy. Pech chciał, że już na początku 1915 roku, 160 km od brzegu Antarktydy, powstrzymał go skuwający morze lód. Shackleton wydał więc rozkaz wstrzymania procedury okrętowej i Endurance stało się miejscem nieplanowego zimowania. Po kilku miesiącach statek przestał już być niestety schronieniem dla członków wyprawy, został bowiem zmiażdżony przez napierający na niego lód. Wszyscy ratowali się ucieczką na Wyspę Słoniową, gdzie rozbili obóz i gdzie zaczęło dopadać ich przygnębienie i zwątpienie. Widząc co się dzieje Ernest ogłosił, że grupa sześciu osób z nim na czele wyruszy po pomoc w kierunku osady wielorybniczej na Georgii Południowej. Szalupą James Caird zajęło im to aż 15 dni. Gdy dobili do brzegu i okazało się, że muszą jeszcze pieszo, bez sprzętu przedostać się na drugą stronę wyspy, dalszej wędrówki podjęło się już tylko troje z nich. Po 36 godzinach morderczego marszu dotarli w końcu do Stromness. Jeszcze tego samego dnia Shackleton wyruszył po pozostawionych przy szalupie trzech towarzyszy. Następnie zorganizował także kolejne akcje ratunkowe, które miały pomóc członkom eskapady pozostałym na Wyspie Słoniowej. Dzięki jego uporowi i determinacji 29 sierpnia 1916 roku nieopodal wyspy zakotwiczył holownik Yelcho i zabrał „rozbitków” na pokład. Chociaż wyprawa Brytyjczyka nie zakończyła się sukcesem, zyskała sobie miano jednej z najbardziej spektakularnych w historii. Niewielu bowiem dałoby radę osiągnąć tak wiele i nie dopuścić do śmierci żadnego członka załogi w tak nieprzychylnych warunkach.
Blisko sto lat później brytyjsko-autralijski sześcioosobowy zespół postanowił ruszyć śladami Ernesta, realizując projekt Shackleton Epic. Chcąc wiernie odtworzyć rejs z Wyspy Słoniowej do Georgii Południowej, wykorzystali replikę szlupy, stroje i buty z początku XX wieku, jako okryć używali, tak jak ich poprzednicy skór z reniferów. Do nawigacji służyły im stare przyrządy a do gotowania kuchenka spirytusowa. Wyprawy w to samo miejsce (tym razem jednak z nowoczesnym sprzętem) podjął się także Matusz Janiszewski, czyli nietuzinkowa postać: chirurg, który pracował m.in. w Timorze Wschodnim i w Tybecie, podróżnik, który zwiedził już kilkadziesiąt krajów oraz doceniony pisarz w jednym. W 2014 roku za reportaż Dom nad rzeką Loes otrzymał Nagrodę im. Beaty Pawlak. Po co tym razem wyruszył? Dlaczego postanowił trafić do miejsca, które tak jak i wielu przed nim i jego może zabić?
Ortodroma to nietypowa relacja z niezwykłej wyprawy. Reportaż, składający się z kolejnych, skrupulatnie opisanych obrazów, przypomina bardziej poetycką opowieść i powiastkę filozoficzną, niż literaturę faktu do jakiej przywykliśmy. Chociaż książka Janiszewskiego jest zapisem z podróży odbytej przede wszystkim w głąb siebie, to potrafi także zabrać naszą wyobraźnię daleko poza miejsce, w którym przyszło nam ją czytać. Poznajemy np. najniebezpieczniejsze osiedle Buenos Aires, szczegóły ćwiartowania wieloryba, kapsułę czasu… Wplecione w tekst nieliczne ciekawostki nie są w nim jednak najważniejsze. Stanowią przede wszystkim bodziec prowokujący podróżnika do dalszych przemyśleń.
W świecie opisanym w reportażu Janiszewskiego, człowiek jest tylko parentezą, nie znaczy zbyt wiele w spotkaniu z niesłabnącą i nieugiętą potęgą natury. Pisarz pokazuje jak śmieszna jest nasza wiara we własną siłę sprawczą. Wydaje nam się, że odkrywając go, nazywając i wytyczając granice, tworzymy świat na nowo. Prawda jest jednak taka, że on nas wcale nie potrzebuje. Trwa bez naszych podziałów i uporządkowania. Nie potrzebuje też naszej świadomości by istnieć. Człowiek jest mu więc zupełnie obojętny. I to według autora jest najpiękniejsze, bo odkrywając tę prawdę w swoim chwilowym nieistnieniu, gdzieś pośrodku niczego, paradoksalnie istnieje się najintensywniej.
Muszę przyznać, że to książka niełatwa i nie dla każdego. Na pewno nie należy czytać jej szybko, zbyt wiele może nam bowiem umknąć. Wymaga więc od nas maksimum skupienia. Trzeba powoli rozsmakowywać się w kunszcie i precyzji jej języka, które sprawiają, że treść staje się wręcz namacalna: lepka od potu i przeszywająca zimnem. Chociaż jej autor dociera najdalej jak tylko może, nie jest w stanie udzielić nam jednoznacznych odpowiedzi. Możemy się tylko domyślać, po co wyruszył na Południe: szukał ucieczki przed ludzkim chaosem, pragnął dotknąć rzeczywistości w jej prawdziwym kształcie i chciał sprawdzić siebie walcząc o przetrwanie. Wydaje mi się jednak, że przede wszystkim nadszedł czas, w którym musiał odnaleźć swoją wewnętrzną Antarktydę, własną nieokreśloną przestrzeń. I mierząc się z nią, zrozumieć, że w pewnym sensie przegrana jest nieunikniona.
Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!