Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Rozmowa z Mariuszem Wojteczkiem w ramach projektu „Żertwa”

Pierwsze co rzuca się w oczy, to twoja inspiracja obrazem „If I only could” Jakuba Różalskiego. Szczególny twórca, obraz i tekst… Jestem ciekawa czy próbowałeś swoich sił, gdy trwał nabór do antologii inspirowanej jego dziełami pt. „Inne światy”? Czy może, to dopiero ta antologia zainspirowała cię do szukania natchnienia w jego obrazach?

M.W. Znałem twórczość Różalskiego już wcześniej, choć antologia „Inne światy” z pewnością rozbudziła tę fascynację na nowo, mocniej, niż wcześniej. Bo jest w tych obrazach niesamowita pasja, jest potencjał twórczy. Są do opowiedzenia historie, które Jakub Różalski namalował, mimo, ze jeszcze nie powstały. A mnie bardzo podoba się takie korespondowanie literatury, dzieła literackiego z innymi formami sztuki. Mój pierwszy zbiór był swoistą parafrazą „Murder ballads” Nicka Cave’a, a w przypadku Różalskiego to wyszło jakoś naturalnie – zacząłem wyobrażać sobie, co kryje się szerzej, poza pojedynczą sceną, jaką widzimy na obrazie. Często mam tak z twórczością artystów, jakich podziwiam, jakich prace mnie fascynują.

Wracając do meritum, nie miałem – szczerze mówiąc – pojęcia o naborze do „Innych światów”. Chyba nawet nie było szerokiego naboru jako takiego, a w projekcie wzięli udział tylko twórcy zaproszeni przez wydawcę. Ale sama koncepcja jest mi bliska – z powodów wspomnianych powyżej, więc mniej więcej wtedy zacząłem myśleć o takim opowiadaniu inspirowanym. Kiedy Jakub Różalski wrzucił na swój fanpage wiadomy obraz, zachwyciłem się i skupiłem na nim całą uwagę. Wiedziałem, że ten konkretny chcę opisać, miałem w głowie praktycznie od razu jedną scenę… A potem już samo zaczęło ewoluować, do ostatecznej formy. I voila! Mamy opowiadanie, które bardzo lubię, bo z jednej strony jest wyrazem twórczej ekspresji, a z drugiej – formą hołdu dla wspaniałego artysty, którego cenię.

Szczerze mówiąc, twoje opowiadanie pasowałoby do „Innych światów” idealnie. Na pewno bardziej niż tekst napisany Mroza.

M.W. Bardzo miło mi to słyszeć. Ale fakt, przyznam, że mnie też Mróz jakoś najmniej przypadł do gustu. On i Chutnik, która nijak tam mi nie pasowała…Pamiętam ten swoisty dyskomfort, kiedy ją czytałem – jako literacką ciekawostkę, która jednak nijak stylistycznie i tematycznie nie wpisywała się w charakter antologii. Choć większość opowiadań było tam mocarnych. Pisanych zresztą przez pisarzy z kręgu moich ulubionych.

Pamiętasz może w jakich okolicznościach pierwszy raz zobaczyłeś ów wyjątkowy obraz? Od razu była między wami „chemia”? Coś szczególnie cię w nim urzekło?

M.W. Ja z twórczością Jakuba Różalskiego – a może szerzej, z większością realizmu magicznego – mam tak, że szybko rodzi się między mną, a dziełem jakaś „chemia” wynikająca zazwyczaj z estetycznych odczuć i z możliwości interpretacyjnych. W realizmie magicznym ogółem – i w twórczości wspomnianego Jakuba Różalskiego – granicą interpretacyjną jest tylko nasza wyobraźnia. A to prowokuje, mnie przynajmniej, do wyobrażania sobie całej historii, wywiedzionej z pojedynczego kadru. Ilość emocji, jaka emanuje choćby z przedmiotowego obrazu jest niesamowita. Jest nie tyle jednowymiarowym portretem postaci, scenką rodzajową, ale uchwyconym okiem artysty wycinkiem dłuższej historii. Przynajmniej ja tak to widzę. I choć nie wiem, czy sam Różalski wysnuwał z tego szerszą opowieść, tak dla mnie naturalnym odruchem było „dowyobrażać” sobie pozostałą część historii. Obecnie pracuję zresztą nad powieścią inspirowaną twórczością Różalskiego, której zresztą „Gdybym tylko mogła latać…” będzie swoistym prequelem.

Wciąż mówimy o inspiracji, najwyższy czas zdradzić zarys fabuły opowiadania „Gdybym tylko mogła latać”. Urodzona na łące, kulejąca w wyniku wypadku z kosą dziewczyna wdaje się w romans z mistyczną istotą, która – postępując zgodnie ze swoją naturą – poniekąd wykorzystuje to uczucie. To nie kończy się dobrze. Wiele w twoim tekście tęsknoty za innym i zarazem lęku przed nieznanym.

M.W. Bo inne jest fascynujące! Można by całe tomy napisać o tym, czemu tak łakniemy tej wspomnianej „inności”, na tym się przecież opiera cała miłość do fantastyki. I moja fascynacja pisaniem wynika – w dużej mierze – w możliwości kreowania inności w całej jej atrakcyjności, stanowiącej – mającej stanowić – odskocznię od zwyczajności. Ale też, z drugiej strony, to oswajanie lęków. Bo ta inność często bywa niepokojąca. Straszna, bo obca, niezrozumiała. A ja miałem nadzieję, że moje opowiadanie będzie odczytywane na kilka sposobów.

Jest tu obecny – jak by nie było –  wątek lgbt, ale i nie chciałem wtłaczać go w ramy „politpoprawności”, a podejść zdroworozsądkowo do tematu. Jeśli w kwestii uczuć można podchodzić do tematu jakkolwiek zdroworozsądkowo. Ale wracając do meritum – my się zwyczajnie boimy odmienności. I w moim opowiadaniu ta inność – uosabiana przez mityczne stworzenia –  niepokoi, może nawet straszy. Ale nie uważam, by bohaterka była wykorzystana. To postać męska staje się ofiarą, ale ofiarą natury i narzuconego przez nią cyklu prokreacyjnego. A bohaterka? Ona jest zagubiona, bo przez swoją odmienność, odmienność orientacji nie należy całkiem do swojego, konserwatywnego świata. Ale do świata mitycznego, także całkiem przynależeć nie może. Zwłaszcza, że nie poddaje się zupełnie swojej naturze, broni się przed nią.  I to stanowi o jej tragizmie – to rozdarcie pomiędzy konserwatywnym modelem społecznym, w jakim się wychowała, a poszukiwaniem siebie, własnego ja. Własnej tożsamości i szansy na ekspresję. Na bycie sobą, na spełnienie i zaznanie szczęścia, w zwyczajnym, ludzkim, emocjonalnym, jak i fizycznym wymiarze.

W naszej rzeczywistości, poza literacką fikcją, w tym zakresie kryje się o wiele więcej tragicznych historii.

Powieść o której wspominasz będzie swoistą kontynuacją czy zamierzasz podążyć w zupełnie innym kierunku? Masz już tytuł lub wydawcę?

M.W. Moja powieść celuje w zbliżony kontekst znaczeniowy, opierając się zarazem na mieszance realnego świata z mitycznym, słowiańskim. Dużo będzie inspiracji pracami Jakuba Różalskiego, z jednoczesnym, autorskim w znaczącym stopniu, budowaniem świata przedstawionego. Jakub jest niesamowitym artystą, który fascynuje mnie rozmachem i plastycznością pomysłów. Ja do tych pomysłów, do tych pojedynczych kadrów staram się dopowiedzieć całą, nową, zupełnie niezależną historię. Bawię się w jakiś sposób motywami z obrazów, jak robili to autorzy z projektu „Inne światy” od Wydawnictwa SQN. Pojedyncze kadry są zaczerpnięte z prac Różalskiego, ale ja wszystkim postaciom nadaję tożsamość, buduję życiorysy, osadzam ich wyraźniej w czasie i przestrzeni. Im więcej kształtów projekt nabiera, im dłużej go formuję, tym różnic względem opowiadania pojawia się więcej. Ale chciałbym, by główna bohaterka z opowiadania miała szansę się pojawić. Choćby w roli epizodycznej, pobocznej.

Ale znów – to będzie powieść o poszukiwaniu własnej tożsamości. I o mierzeniu się z obcością. A czy bardziej obcy dla bohaterki będzie świat, realny, jaki zna, czy ten mityczny, z którym – mimowolnie – się zetknie, w którym będzie zmuszona funkcjonować i radzić sobie z mnożącymi się przeciwnościami? To już zupełnie odmienna kwestia.

Co do tytułu – roboczym jest „Tulpa”. Ale jeszcze nie obiecam, że się nie zmieni. Na chwilę obecną najlepiej komponuje się z fabułą. Z potencjalnym wydawca rozmawiał będę dopiero, kiedy całość tekstu będzie gotowa. Na tak wczesnym etapie, nie mam czego proponować.

Nie jest to najbardziej rozbudowany motyw twojego opowiadania, zaledwie akcent, ale dla mnie miał ogromne znaczenie. Najbardziej rozdarta, boleśnie bezsilna postać w twoim tekście to ojciec okaleczonej dziewczyny. Wzorowałeś się na kimś „pisząc” go?

M.W. O, to jest bardzo ciekawa kwestia, bo nie da się ukryć, że mocno osobista. Jak się nad tym zastanawiam, w kontekście twojego pytania, to w mojej prozie rzadko w ogóle postać ojca się pojawia. Ale to ma związek z faktem, że i w realnym życiu ojciec jest co najwyżej dość mglistym, mało skonkretyzowanym już po tylu latach wspomnieniem. Więc realnego wzorca nie miałem, a skupiałem się bardziej na wyobrażeniu ojca i ojcostwa sensu stricte. Skupiałem się na próbie postawienia się w miejscu bohatera, na przysłowiowym „wejściu w jego buty”. Co bym czuł, stając przed takimi faktami? Jak bym się zachował? Wbrew pozorom, to nie jest takie proste. Łatwo nam – czy to z lewej, czy z prawej strony, deklarować wiele na wyrost, jeśli się z takim tematem realnie nie zetknęliśmy, ale zupełnie inaczej reagujemy w zderzeniu z rzeczywistością. I ja próbuję sobie wyobrażać, że zachowałbym się – względem mojego dziecka najlepiej, jak mogę – akceptując go, dając mu maksimum wsparcia. I trochę na wyrost się tego uczę, jako że za jakiś czas sam zostanę ojcem. Buduję scenariusze „co by było, gdyby”. By w chwili próby nie spanikować, nie popełnić błędu. Nie zareagować przesadnie emocjonalnie, nie zranić, nie zaprzepaścić swojej – jako rodzica – szansy – na bycie dobrym rodzice . Nie mogę czerpać z doświadczenia własnego ojca – chyba, że bazując na katalogu jego błędów, których mam pokaźny przegląd, z chroniczną nieobecnością w moim życiu, począwszy.  Więc staram się przygotować na ewentualność. Zrozumieć, ze to nie moje „ja” ma tu zwierzchność, ale dziecka, które ma prawo do własnych wyborów, własnej ścieżki. Jakakolwiek by ona nie była. Takiego ojca chciałem stworzyć. Takiego, który może nie rozumie wszystkiego – jest przecież z innych czasów, z małej, wiejskiej społeczności – takiego, którego przecież nikt nigdy nie nauczył rozumieć – ale który próbuje dać swojej córce tyle wsparcia, ile jest zdolny, ile jest w jego zasięgu. Chciałbym, bym ja – kiedyś, jeśli taka potrzeba zajdzie – był takim ojcem.

(Gratulacje!) Muszę przyznać, że udało ci się stworzyć bardzo wiarygodny i, jak dla mnie, wzruszający obraz, człowieka kochającego i przez tę miłość zagubionego.

M.W. Cieszę się, że tak to postrzegasz. Takiego starałem się ojca pokazać. Dobrze, ze się udało.

Skoro już o postaciach mowa, dlaczego samowiła?

M.W. Ona mi najlepiej pasowała do szkieletu fabuły. Miała przymioty, które z jednej strony odnosiły się do motywu użytego przez Różalskiego, a z drugiej – doskonale wpisywała się w moją opowieść. Dopełniała ją, dodając adekwatny, nie przesadzony wątek seksualny – a ten był mi konieczny dla zbudowania całości obyczajowej linii fabuły. Próbowałem dopasować kilka postaci zarówno do obrazu, jak i zarysu mojego pomysłu, ale to samowiła właśnie komponowała się najlepiej.

Komponuje się doskonale, m.in dlatego, że trudno ją jednoznacznie ocenić. Podskórnie czujemy, że nie mamy do tego prawa…

M.W. I o to, z grubsza, chodziło. Przecież ta dwuznaczność jest obecna także wokół nas. Nie ma czerni -bieli, są odcienie szarości. A natężenie zależy od perspektywy, od punktu widzenia. I – oczywiście – nie odmawiam światu posiadania uniwersalnych prawd. Ale, jako ludzie, jesteśmy ułomni. Mamy wady, nasze działania cechują potknięcia. Nawet, kiedy chcemy dobrze, możemy – nawet nieświadomie – krzywdzić. Często słyszę, że jestem symetrysta, a chodzi o brak polaryzacji, która jest we wszelkich dyskursach coraz mocniej obecna. Zazwyczaj staram się unikać takiej kategoryzacji. Nie zawsze jest to możliwe. Ale w opowiadaniu miałem możliwość kreowania takiej postaci, na jaką miałem ochotę. I pokazać, że zależnie od perspektywy, ocena może być diametralnie różna. Całkiem, jak w prawdziwym świecie. Problem w tym, ze zapominamy zazwyczaj, że nie posiadamy monopolu naprawdę, a nasza racja – cytując najsmutniejszy polski film Marka Koterskiego – „Dzień świra” – nie jest „najmojsza”. Choć lubimy tak myśleć.

Samowiły dawały mi szansę na pokazanie złożoności ocen.  One przecież nie są złe same w sobie. Robią to, co konieczne, by przeżyć. Przedłużyć gatunek. Z naszej, ludzkiej perspektywy, to swego rodzaju potwory. Ale z perspektywy natury – ktoś umiera, by ktoś inny mógł żyć. Naturalna selekcja, dobór naturalny. Tylko nasze postrzeganie świata prowokuje do odruchowych ocen i wyraźnego podziału na dobre i złe.

Czy jakaś inna postać mitologii słowiańskiej ma dla ciebie wyjątkowe znaczenie? Inspiruje cię w szczególny sposób?

M.W. Nie ma postaci absolutnie dominującej spośród wszystkich zasiedlających słowiański panteon. Lubię wyszukiwać nowe, dla konkretnej historii. Czasem osadzać ich w nowych, może nawet niespodziewanych rolach, tylko ogólnie bazując na przypisywanych im atrybutach. Bo prawda jest taka, że w dużej mierze w kategorii wierzenia słowiańskie błądzimy po omacku. Zbyt mało rzetelnych źródeł, by coś kategorycznie można było uznać za pewnik. I to z jednej strony smutne, że wiemy tak niewiele, że opieramy się na domysłach i przypuszczeniach, które chcemy często na wyrost kategoryzować jako fakty. A  z drugiej, jest jeszcze wiele do odkrycia, do zbadania. A w wymiarze twórczym, otwiera to jeszcze szersze pole do interpretacji. Więc nie skupiam się na jednej postaci, ale szukam różnych, ciekawych, w zależności od tematu, od motywu, osi fabuły.

Choć – jako autora grozy – z pewnością fascynuje mnie Kościej, przez swoją złożoność i silne osadzenie w wierzeniach różnych regionów. Czy też Leszy – przez swoje związki z lasem i odniesienia do mitologii innych kultur (jak angielski Hern, czy także tamtejszy Zielony Człowiek). Ale nie są to bynajmniej postaci dominujące w moich zainteresowaniach, a może jedynie nieco bardziej obecne, bliżej przeze mnie poznane, w sensie kulturowym i mitologicznym.

Jaką w ogóle rolę w twojej twórczości odgrywa mitologia słowiańska?

M.W. Wiesz, mnie od zawsze fascynują mitologie. Niezależnie od regionu świata, z którego pochodzą. I przyznaję, że na słowiańszczyznę przyszedł czas późno, bo wcześniej była mitologia Wysp Brytyjskich, później skandynawska i trochę germańskiej. Słowiańszczyzny uczyłem się od Gieysztora (z serii czarnych książeczek od Wydawnictw Artystycznych i Filmowych). I zrozumiałem, że – w zakresie kreacji – jest tu niesamowity potencjał. Przyznaję, że traktuję słowiańszczyznę nie jako podbudowę religijno – kulturową, jak to czyni wielu z moich znajomych. Owszem, szanuję nasze korzenie, nasz kulturowy trzon, jednak uważam, ze jesteśmy – my obecni – wypadkową kulturowych i społecznych naleciałości tak licznych, że odnoszenie się tylko do Słowian jako naszego trzonu kulturowego jest zbyt ograniczające. Zwłaszcza, że i słowiańszczyzna była podzielona na wiele pomniejszych, często odrębnych tożsamościowo społeczności. Nie jestem rodzimowiercą, nie praktykuję szeroko rozumianej „słowiańskości”, jak choćby ojciec serii słowiańskiego horroru – Maciej Szymczak. Oczywiście, szanuję to, tę jego (i jemu podobnych)  ścieżkę, ale dla mnie każda mitologia jest tworzywem, w którym kryje się przede wszystkim twórczy potencjał. Jaki można kształtować, przetwarzać, rozwijać. I to staram się robić. Przy okazji sięgając po nasze, lokalne wierzenia, które coraz bardziej ulegają erozji, więc z antropologicznego, czy  etnograficznego punktu widzenia warto zachować dla kolejnych pokoleń.

Kiedy poczułeś, że chcesz ten twórczy potencjał wykorzystać?

M.W. Hm, by najuczciwiej odpowiedzieć na to pytanie, muszę przyznać, że to wszystko wina Neila Gaimana. Jego „Amerykańscy bogowie” to jedna z najważniejszych książek, jakie przeczytałem z zakresu literatury fantastycznej. Zresztą, kontynuując ten wątek, należy wspomnieć też „Chłopaków Anansiego”.  I w tych powieściach (choć nie tylko w tych) Gaiman wznosi się na wyżyny artystycznej kreacji (tak doskonałe światy, tak przesycone odniesieniami popkulturowymi potrafi u nas tworzyć Paweł Majka), z jednoczesnym czerpaniem garściami z mitologii, także słowiańskiej. I, powiedzmy sobie szczerze, nikomu, jak na razie nie udało się zrobić tego lepiej.  I on pokazał – mam wrażenie, że nie tylko mnie – jak niesamowitym materiałem jest mitologia. Jak cudownie można ją przetwarzać, jakie daje możliwości! Pamiętaj, że my bardzo wiele z tych mitów, czy mitologicznych stworzeń, bóstw, demonów, etc., dobrze znamy. Są zakorzenione w naszej kulturze. Kojarzymy je, choćby pobieżnie, choćby ze słyszenia. Są nam – mniej lub bardziej – bliskie. Więc użycie ich w utworze literackim natychmiast skraca dystans między twórcą, a odbiorcą. Pozwala grać skojarzeniami, odniesieniami do tego, co znane, ale – w danym utworze – opowiedziane na nowo. „Wszystko jest znane, ale większość zapomniana. Trzeba specjalnej magii, aby to sobie przypomnieć” – ten cytat z „Lavondyss” Roberta Holdstocka, w tłumaczeniu Michała Jakuszewskiego (mam nadzieję, że jest dokładny, opieram się na własnej pamięci, a książkę czytałem kilkanaście lat temu) doskonale oddaje ideę sięgania po mitologiczne motywy i ich implementację w nowych tekstach literackich.  Przynajmniej dla mnie, lepszej motywacji nie ma, jak próbować tworzyć ową „specjalną magię”. Mam nadzieję, że choć w niewielkim stopniu mi się to udaje.

W pełni rozumiem. W wykonaniu Neila Gaimana, nawet instrukcja składnia mebli z Ikei byłaby fascynującą lekturą. Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję serdecznie za świetną rozmowę 🙂

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com