Każda śmierć ma swoją historię
Wiedzieliście, że więźniowie do tego stopnia boją się o swoje bezpieczeństwo, że są w stanie znosić dyskomfort związany z przechowywaniem ostrych przedmiotów, mogących służyć do obrony, w odbytach? Zastanawialiście się kiedyś ile trwa przeciętna autopsja, kto i gdzie ją tak naprawdę przeprowadza? Czy i dla was stanowi tajemnicę, co robi się z sercem, płucami, żołądkiem, wątrobą oraz mózgiem po jej wykonaniu? Wiedzieliście, że koronerzy w USA wcale nie muszą być lekarzami sądowymi, a w niektórych stanach w ogóle nie muszą mieć wykształcenia medycznego?
Gdy po lekturze książki Johna Batesona, poznajemy odpowiedzi na powyższe pytania, dochodzimy do wniosku, że nasza wiedza o pracy koronera, którą czerpaliśmy garściami z filmów i seriali, najwyraźniej nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Jak się okazuje aby piastować to stanowisko wcale nie trzeba mieć wybitnego wykształcenia, w niektórych stanach wystarczy jedynie zaświadczenie o niekaralności i ukończone dwadzieścia jeden lat (chociaż i to nie zawsze!). Jednak mimo to, nie każdy może zostać koronerem. I to nie tylko dlatego, że zawód ten wymaga umiejętności analitycznego myślenia oraz wyjątkowej skrupulatności. Główną barierą, której większość z nas nie potrafiłaby pokonać, stanowi codzienne obcowanie ze śmiercią. To bowiem jedna z tych profesji, która każe zgłębiać arkana naszego największego koszmaru i poznawać całe spektrum podążającej za nim tragedii. Koroner zderzając się ze śmiercią nieustannie uczy się rozumieć to, co innych tylko przeraża. I chociaż wydaje się nam to niewiarygodne, im dłużej ma z nią do czynienia, tym bardziej docenia i szanuje życie. Aby przekonać się o słuszności tego twierdzenia wystarczy posłuchać (a właściwie to przeczytać), co do powiedzenia na ten temat ma główny bohater Sprawy dla koronera.
Pracę urzędnika ds. śmierci poznajemy z perspektywy, mającego ponad czterdziestoletnie doświadczenie Kena Holmesa. Zdradza nam on tajniki swojego fachu opowiadając o sprawach, które najbardziej zapadły mu w pamięć. Daje się przy tym poznać jako niezwykle skromny, empatyczny, ciekawy świata i głodny wiedzy człowiek, szczerze zaangażowany w swoją pracę. Dzięki autentycznej pasji nigdy nie popadł w rutynę, czym oczywiście wzbudza w czytelniku ogromną sympatię. Trochę obawiałam się, że Sprawa dla koronera będzie kolejnym spisem co ciekawszych spraw kryminalnych, pełnym powtórzeń i bałaganu, w którym będziemy wciąż zderzali się z podobnymi do siebie analizami. Na szczęście okazało się, że książka nie traktuje tylko o larwach much w różnych stadiach rozwoju, plamach opadowych, stężeniu pośmiertnym i temperaturze ciała denata. Chociaż elementy te są oczywiście w niej obecne, to na szczęście nie dominują. Służą bardziej podkreśleniu faktu, jak ważne jest poprawne określenie przyczyn śmierci. Okazuje się bowiem, że przez zaniedbania czy nieuwagę można łatwo pomylić morderstwo z samobójstwem lub wypadek ze śmiercią z przyczyn naturalnych. Trzeba więc posiadać elementarną wiedzę, dzięki której odróżni się zawał od uduszenia, i nie wolno podczas oględzin podążać na skróty, gdyż wtedy można przeoczyć nawet ranę postrzałową u ofiary samobójczego (?) skoku z mostu Golden Gate. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że takie pomyłki niosą z sobą ogromne konsekwencje, a rodzina zmarłego zasługuje przecież na prawdę, a w przypadku morderstwa na sprawiedliwość.
Moim skromnym zdaniem niniejsza pozycja jest lepsza od Trupiej farmy (i pierwszej i drugiej części) i Mindhuntera (i pierwszej i drugiej części) przede wszystkim dlatego, że jej bohater (pomimo jej biograficznego charakteru) pozostaje poniekąd w cieniu całej historii i nie jest nachalny w swojej opowieści. Zamiast na sobie, potrafi skupić uwagę czytelnika na temacie. Nie kreuje się na celebrytę i ze swojego życia prywatnego zdradza nam absolutne minimum. Co za tym idzie, materiał w Sprawie dla koronera jest zdecydowanie bardziej uporządkowany niż we wspomnianych powyżej książkach. A brak chaosu, z którym borykaliśmy się u Bassa i Douglasa, to bezsprzeczny atut. Oczywiście nie jest to tylko zasługą Kena Holmesa, bez którego niniejsza książka nie mogłaby powstać, ale również spisującego jego wspomnienia Johna Batesona, który ewidentnie miał na tę historię pomysł.
Nie jest to książka wybitna, nie spowoduje ona, że nagle przewartościujemy swoje życie i nie zmyje z nas lęku przed śmiercią. Jej luźna forma sprawia, że trudno traktować ją również jak kopalnię wiedzy, chociaż, co trzeba przyznać, niektóre zawarte w niej informacje mogą nas nieźle zaskoczyć i otworzyć nam oczy na pewne polityczno-prawne absurdy. Oprócz ciekawych przypadków, szczególnie urzekło w niej to co i w poprzednich tego typu lekturach: powrót do czasów sprzed ery internetu i telefonów komórkowych, gdy ludzie musieli polegać na tym co mieli w głowach, a fachowcy byli fachowcami. Wyobraźcie sobie bowiem, że śledczy musieli kiedyś uczestniczyć w kursach rysowania odbitek linii papilarnych, które polegały na tworzeniu szkicu na podstawie opisu podawanego ustnie. Niesamowite, prawda?
Długich dni i zaczytanych nocy
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!