Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Tytuł mówi sam za siebie: Striptizerki zombie

Lubię absurd i groteskę, lubię karykaturę i zabawy konwencją. I o ile Co robimy w ukryciu, było zabawnym found footage o wampirach, a Tusk miał – głęboko, bo głęboko – ukryte w sobie coś, co zmuszało do chwili refleksji, o tyle Striptizerki zombie spowodowały tylko, że mózg uciekał mi z czaszki wszystkimi możliwymi otworami. Oczywiście nie spodziewałam się, że film będzie dobry, aż tak naiwna nie jestem. Byłam po prostu ciekawa, w jaki sposób taniec na rurze ma wykonywać istota martwa, rozkładająca się i cierpiąca na wyraźne rigor mortis. Wydawało się to niemożliwe więc mnie pokusiło. Okazało się, że zombie tańczą lepiej od żywych, przyciągając tłumy do lokalu i dając zarobić krocie jego właścicielowi: Essko (Robert Englund).  Film spowodował, że muszę zweryfikować swoje podejście do zombiaków, okazuje się, że ich podgatunków jest więcej niż mogłoby mi się wydawać.

Fabuła filmu jest – o dziwo i nawet – przemyślana, wszystko zostało JAKOŚ wytłumaczone. Prezydent USA – Bush zakazuje striptizu, czym grzebie bardzo lukratywną gałąź gospodarki i to dosłownie, gdyż schodzi ona do podziemia. Wysyłając żołnierzy wszędzie, gdzie prowadzi konflikty zbrojne – a lista ta jest długa – doprowadza również do znacznych braków kadrowych w armii. Oczywiście można sobie z tym poradzić – naukowcy wynajdują wirusa, który ożywia martwych żołnierzy. I już wiadomo o co chodzi, prawda? Przypadkowy, zarażony żołnierz trafia po prostu do nielegalnego klubu ze striptizem, przegryza gardło Kat (Jenna Jameson) i potem mniej więcej już można sobie resztę dopowiedzieć. Podkreślam: „MNIEJ więcej”. Bo pomiędzy początkiem a końcem filmu, piętrzy się stek bzdur, których nie jesteście w stanie sobie wyobrazić, a przynajmniej was o to nie podejrzewam. W każdym razie grande finale to, ni z gruchy ni z pietruchy wkraczający do klubu oddział komandosów kończący zastaną rozpierduchę, jeszcze większą rozpierduchą.

Co ciekawe, zarażone striptizerki (mowa konkretnie o tych martwych) są ciekawą odmianą zombie, gdyż: mówią, zachowują pamięć i odczuwają emocje. Oczywiście nie pogardzają krwawymi kąskami, wijących się i wrzeszczących klientów – w ten sposób uszczuplając i tak pustawą widownię. Mężczyźni za to, zamieniają się jak przystało w klasyczne, bezmózgie, krwiożercze zombie. Kobiety górą – nawet po śmierci.

Męską część widowni utrzymają przy ekranie wymierzone w nich przez 90% czasu projekcji sutki, akrobatyczne popisy i wijące się po scenie spazmatycznie ciała. Film można właściwie oglądać bez fonii, dialogi bowiem paraliżują głupotą, mimo pojawiających się w nich, masy filozoficznych wtrętów. Są one mocno wyeksponowane, po to byśmy ich przypadkiem nie przegapili. Wnioskuję więc, że miały jakiś cel. Prawdopodobnie stanowią kontrapunkt dla fabularnej, postępującej głupoty. Dodatkowo pokazując, że striptizerki wcale nie są głupie, jeszcze boleśniej podkreślają ich głupotę. W Striptizerkach zombie kłaniał się widzowi: Nietzsche, Kartezjusz, Arystoteles, przewijał się także temat wolnej woli i optymizmu. Błagam.

Gwoździem do trumny tego obrazu jest gra – tak sztuczna, jak cycki aktorek. Nawet Jenna Jameson, gwiazdka (porno), dla której wielu włączyło ten film, nie zachwycała. W sumie jako zombie wypadała najgorzej pośród swoich koleżanek – kompletnie nie pasowała jej ta charakteryzacja. O wiele lepiej poszło Rox Saint (wcielającej się w Lillith), przedstawicielce amerykańskiej sceny niezależnego rocka (dziewczyna chciała sobie widać dorobić w filmie). Kiepsko wypadł także Robert Englund, który mógłby wreszcie zrezygnować  z aktorstwa i poszukać sobie innej pracy. Trzeba jednak przyznać, że panie wyginające się na scenie, to w każdym calu profesjonalistki. Zapewne wynajęcie ich do filmu zeżarło sporą kwotę budżetu i dlatego na statystów już niewiele zostało. W efekcie sławny (aczkolwiek nielegalny) klub raczej świeci pustkami. Na stołkach wciąż siedzi garstka tych samych panów, usilnie próbujących grać tłum.

Zombie wypadają tutaj, tak jak powinny, czyli komiczne. Z wiadomych powodów na realistyczne sceny gore nie możemy przecież liczyć. Efekty są kiczowate, tak samo jak kiczowaty bywa świat nocnych klubów. Ale eksperymentalne połączenie motywu nieumarłych z zalążkiem czegoś, czego nie da się określić nawet jako soft porno, tylko słaby niby-erotyk, nie miało zbytnio sensu. Gdyby producenci zdecydowali się grać ostrzej, na którymś polu, to może, może…A tak wyszedł ni pies ni wydra, bo kobiece wdzięki gubią się gdzieś pośród rozmemłanej całości, śmiać się nie ma z czego, bo bez względu na to czy komizm był zamierzony, czy nie – jego poziom nie powala. O napięciu mogliśmy zapomnieć już po wstępnych napisach, na które się naprawdę wkurzyłam, gdyż nawiązują do Zabójczych ryjówek, a film o striptizerkach do tego klasyka się nie umywa.

Jak już wspomniałam, dominuje tutaj niezbyt wyszukane i ciężkawe poczucie humoru. Sporo pojawia się momentów, w których reżyser sięgnął dna, jak sławetna scena z kulami bilardowymi, która zapisze się w historii kina. I to jest właśnie niesamowite, ponieważ ta konkretna scena stanowi jeden z największych atutów filmu! Niewiele jest bowiem miernot, z których zapamiętujemy chociażby jedną scenę. A tutaj proszę, zapamiętamy i to z przytupem! Do tej pory nie widziałam jeszcze innych wytworów Jay’a Lee. Poza  miniapokalipsą w nocnym klubie poczynił on także The Slaughter (2006) i Alyce (2011).

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com