Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Istnieje coś gorszego niż student na prochach…

W internecie pokazano już praktycznie wszystko: utratę dziewictwa, porody i samobójstwa. Nikt jednak nie dzielił się w nim jeszcze (chyba) nagraniami z własnego opętania w ramach projektu crowdfundingowego. Czemu by jednak tego nie zrobić? Zwłaszcza jeśli związane to jest z zaliczeniem ważnego przedmiotu na studiach i komuś bardzo zależy na tym aby jego praca wypadła jak najlepiej. Nie trudno do się domyślić, że przerośnięta ambicja i ciekawość, po raz kolejny w historii ludzkości nie doprowadziły do niczego dobrego.

W pierwszych scenach filmu oglądamy nieudaną, dwudziestą ósmą sesję egzorcyzmów Tracy Crowell. Tym razem prowadzący ją ojciec Mark Campbell i jego współpracownicy, nie mieli szans przeżyć starcia z naprawdę silnym demonem. Udało się to jedynie kamerzyście (w porę ulotnił się z piwnicy) i dziecku opętanej. Następie poznajemy Brandona Jensena (Chris Minor), urodziwego studenta teologii, który w ramach pracy zaliczeniowej chce przeprowadzić eksperyment z opętaniem. Co ciekawe na badany obiekt wybiera samego siebie, a miejscem w którym odda swe ciało we władanie demonicznej istocie, ma być dom gdzie odbyły się lata temu feralne egzorcyzmy.

Jeśli przymknąć oko na liczne nieścisłości w scenariuszu (np. Brandon znajduje w domu coś, czego nie odkryła przetrząsająca go lata temu policja, kościół najwyraźniej pozwala na zamieszczanie w internecie filmów z prawdziwych egzorcyzmów) fatalne prowadzenie kamery, tandetne wykonanie i dramatyczne aktorstwo, do pewnego momentu film utrzymał moją uwagę. Początek miał bowiem jako taki rytm. Następnie, gdy bohater wpada już na swój genialny pomysł, akcja bez ładu toczy się w przewidywalnym kierunku. Na ekranie pojawiają się nie tylko nie wiadomo po co i skąd kolejne postacie, pod koniec wyskakuje także motyw jakiejś sekty. To co oglądamy zdaje się być miksem wątków, który w przypadkowej kolejności posklejała jakaś aplikacja – trudno bowiem uwierzyć, że ktoś stworzył ten scenariusz w pełni świadomie. Resztki nadziei na konkretne atrakcje odbierają nam nudne działania spuszczonego ze smyczy demona. Ostatnim zadanym zawiedzionemu widzowi ciosem jest nędzne zakończenie. Przyjmujemy je jednak z radością, oznacza ono bowiem koniec męczarni.

Aktorzy nie są profesjonalistami, co zapewne miało dodać produkcji autentyczności. Przekonali mnie do siebie mniej więcej tak jak Kongres Stanów Zjednoczonych przekonał mnie, że pizza jest warzywem. Ustalono, że wystarczą dwie łyżki sosu pomidorowego, aby móc potraktować porcję pizzy jako danie warzywne. I jest to idiotyczne tym bardziej, że z botanicznego punktu widzenia pomidor to nie warzywo tylko owoc. Z postaciami w które wcielają się nasi kiepscy aktorzy nie jest wcale lepiej niż z Kongresem: plotą trzy po trzy i próżno doszukiwać się w tym wszystkim sensu. Jedno trzeba im przyznać: idealnie pasują do funta kłaków wartej fabuły.

Jeśli ktoś już musi, może zerknąć na to jednym okiem, ci którzy nie zaryzykują otwarcia żadnego wiele nie stracą. Ogólnie The possession experiment nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Nie wzbudził niepokoju ani nie sprowokował do zadawania odwiecznych pytań o to czy bóg istnieje, jaki jest sens cierpienia itd. Podczas seansu można się raczej pośmiać z tego, co nadchodząca sesja może zrobić ze studentem i do jakich skrajności go doprowadza. Zapewne nie o to chodziło twórcom – chociaż muszę przyznać, że ich podejście do tematu opętania okazało się nawet oryginalne. Jedyne co zapamiętam z tego filmu to stojący obok komputera Brandona Wall-e i fakt, że opętaniu nie uległa kobieta (w końcu mamy równouprawnienie).

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com