Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Ghost story z sektą w tle

Cienkie jak barszcz i to serwowany w państwowym szpitalu. Nie ważne jak bardzo bym się starała nie jestem w stanie wymyślić powodu dla którego mogłabym komukolwiek polecić ten film. Nie należę do osób, które odstraszy byle nieścisłość i nudlowatość, ale tym razem ledwie dotrwałam do końca seansu. Nie mam pojęcia jaka idea przyświecała twórcom i co w sumie chcieli nakręcić. Jedno jest pewne: inspirowali się wydarzeniami z 1970 roku. Wtedy to członkowie kalifornijskiej sekty Heaven’s Gate popełnili zbiorowe samobójstwo. Zresztą równie dobrze za inspirację mogły posłużyć im działania sekty Jamesa Jonesa – Świątyni Ludu.

Już sama w sobie świadomość tamtych zdarzeń i potęga manipulacji do jakiej zdolni są ludzie, napawa grozą. Jednak reżyser, Phil Joanou, pokusił się o wariację na temat i postanowił odkryć przed widzem zupełnie inną wersję wydarzeń. Zabiera nas więc do Heaven’s Veil, gdzie członkowie sekty, 23 marca 1985 roku popełniają zbiorowe samobójstwo. Jedyną ocalałą jest mała Sarah (Lily Rabe), której matka nie podała trucizny. Poznajemy ją jako dorosłą kobietę, która dojrzała do tego by zmierzyć się z niszczącymi ją wspomnieniami. Jim Jacob – przywódca duchowy sekty – nie tylko jej odebrał rodzinę. Agent FBI, który feralnego dnia był jednym z pierwszych funkcjonariuszy, którzy wkroczyli na teren sekty, nie wytrzymał psychicznie i odebrał sobie życie. Jego córka Maggie (Jessica Alba), również chce rozliczyć się z tym złowrogim miejscem i zrozumieć decyzję ojca. W tym celu zbiera ekipę znajomych, z którymi chce nakręcić dokument o Heaven’s Veil. Na miejsce zabiera ze sobą także Sarah. Żadna z kobiet nie przypuszcza, że przez te wszystkie lata ktoś tu na nie czekał…

Niestety Jessica Alba nie jest dobrą aktorką (ani troszeńkę), w każdej roli robi takie same cielęce oczy i marszczy się, jakby na siłę chciała udowodnić, że myśli. W każdym razie po niej niczego się nie spodziewałam, więc mnie nie zawiodła. Co innego Lily Rabe (American Horror Story) ona rozczarowała mnie na całej linii. Jestem skłonna przypuszczać, że po prostu nie chciała wypaść zbyt dobrze u boku Alby, by jej nie pogrążyć i zagrała na jej poziomie…. Jednak bez względu na przyczynę obie wypadły równie beznadziejnie nijako i wykreowały postacie bez wyrazu. Poza tym (co raczej zdarza się amatorom) kompletnie nie trafiały z emocjami w scenę, np. chociażby ich reakcja na śmierć Eda – zabrakło tylko lekceważącego wzruszenia ramionami… Reszta bohaterów – członkowie ekipy filmowców – zlewa się w jedno, nic nie znaczące tło. Nie zapamiętałam szczegółów typu kolor włosów, strój, o imionach więc w ogóle nie może być mowy. Nie jestem w stanie powiedzieć nawet w jakiej kolejności ginęli. Twórcom nie udało się stworzyć więc na tyle charakterystycznych postaci, by zapadły w pamięć. Stanowią raczej zwykłe mięso armatnie, do którego nie mieliśmy szans się przywiązać.

Najbardziej ekspresyjną postacią okazał się Jim Jacob, w którego wcielił się Thomas Jane. Postanowił on wprowadzić życie w ten niemrawy obraz i niestety przesadził ze środami wyrazu. Na początków jego gwałtowność, wrzask, konwulsje itp. mogą przyprawić o ciarki, jednak te same zagrania powtarzane w kółko szybko się nudzą. W pewnym momencie bowiem tego wszystkiego jest po prostu za dużo, w efekcie kolejne sceny przestają zaskakiwać i ciekawić, co gorsze do niczego sensownego też nie prowadzą. Wbrew temu, co chce się nam pokazać sam Jacob przestaje być przez nas postrzegany jako szalony, charyzmatyczny przywódca, lecz jawi nam się jako rozkrzyczany, rozkapryszony wariat… Ale owo przerysowanie (zresztą ta szarża była chyba w pełni zamierzona) jest miłą odmianą, która odrywa nas od cierpiąco-martwych min głównych bohaterek.

Kolejne sceny to zlepek obrazów nakręconych w tradycyjny sposób (teraźniejszość) i found footage (zdarzenia z przeszłości). W tych pierwszych bohaterowie łażą bez celu to tu to tam, rozglądają się niepewnie i oglądają cudem odnalezione taśmy Jacoba. Oczywiście koniecznie muszą komentować to, co zobaczyli – tak na wszelki wypadek, gdyby widz nie zrozumiał. I żeby słuchał akurat wtedy, kiedy trzeba, próbuje się go obudzić serwując pojawiającą się na sekundę w kadrze „straszną” zjawę – a to jest już zwyczajnie nudne do kwadratu. Dosłowność i brak równowagi, między tymi elementami, dobijają resztki zainteresowania treścią. Zwłaszcza, że im dalej w las, tym nagrania z trzódką wiernych i ich guru są coraz mniej paradokumentalne, a coraz bardziej kręcone pod publiczkę i przestają wyglądać na „stare”. Poza tym fabuła jest nielogiczna, sporo w niej nieścisłości i brakuje konsekwencji. Powodem tego rozmycia mogło być to, że scenarzysta musiał wciąż wprowadzać poprawki np. rozpisując rolę Alby, gdy ta dołączyła do obsady. W efekcie The Veil przestało się kleić. Gdyby nie to wszystko po drodze, co sprawia, że naprawdę nie chce się tego filmu oglądać, to zakończenie wywołałby inny efekt niż odczucie ulgi, bo mimo, że w pełni do przewidzenia, nie było złe.

Schemat (grupa dokumentalistów z bożej łaski jedzie w miejsce owiane złą sławą i…), nuda, wizje, zaginięcia, retrospekcje, jump sceny w złych momentach, brak rysu psychologicznego postaci, kompletny brak konsekwencji i słabe aktorstwo – to wszystko skazało tę produkcję na klęskę. A szkoda, bo pomysł był obiecujący.

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com