Jak się NIE ROBI nastrojowych horrorów
Pisząc o filmie pt. Annabelle wraca do domu pożaliłam się nieco na to, co dzieje się z The Conjuring Universe. A mianowicie, że zaczyna przypominać worek, do którego można wrzucić dosłownie wszystko i liczyć na to, że się go drogo sprzeda, bo widnieje na nim popularne i znane logo. Miałam cichą nadzieję, że po klapie z Zakonnicą, twórcy pójdą po rozum do głowy i skupią się na tym, co było w Obecności najlepsze zamiast wpychać do jego uniwersum cokolwiek popadnie. Po tym, co zobaczyłam w Topielisku, pozbyłam się jednak złudzeń i czekam już tylko na spinn-offy ze smokami i jednorożcami ujeżdżanymi przez Warrenów. Albo przez księdza Pereza. Albo przez Annabelle. W sumie: bez różnicy, grunt, że producenci odnotują zyski.
Ale do rzeczy. Mamy rok 1973 i jesteśmy w Los Angeles. Pracownica socjalna Anna Tate-Garcia (Linda Cardellini), odkrywa, że w jednej z rodzin, którą się zajmuje dzieje się coś niedobrego: matka trzyma swoich synów zamkniętych w schowku. Po szybkiej interwencji dzieci lądują w domu opieki, ale niestety, oddzielone od matki, która tak naprawdę chciała je chronić, giną w tragicznych okolicznościach. Od tej pory jakiś złowieszczy cień zawisa także nad rodziną Anny. Kobieta szybko odkrywa, że przetrzymywani z schowku chłopcy padli ofiarami legendarnej La Llorony, która teraz poluje na jej dzieci. Zgodnie z ludowym przekazem, ta demoniczna istota chce cudzymi pociechami zastąpić swoje, które utopiła w gniewnym amoku, po czym popełniła samobójstwo, w 1673 roku. Przerażona Anna, jak na wyświechtany schemat przystało, podejmie oczywiście rozpaczliwą próbę uratowania Samanthy i Chrisa, a kto pomoże jej lepiej w takiej sytuacji niż boży bojownik? I zaskoczę was: nie będzie nim ksiądz Perez (Tony Amendola) znany nam z pierwszej części Annabelle. Zagrany przez niego w Topielisku epizodzik, w którym wspomina upiorną lalkę (tak i ona ma tu swoje trzy sekundy „chwały”) został wkomponowany w fabułę na siłę do tego stopnia, że wzbudza większe zażenowanie niż ciekawość. Jego obecność stanowi więc tylko malutkie, słabiutkie ogniwko, które łączy ten film z The Conjuring Universe.
Teoretycznie twórcy mieli całkiem niezły pomysł. Wykorzystanie motywu nieznanej powszechnie w Europie legendy o Płaczącej Kobiecie, kierowanej żalem i gniewem demonicznej istoty, która została skazana na wieczne potępienie, wydawało się strzałem w dziesiątkę. W praktyce, po raz kolejny zmarnowano potencjał ciekawie zapowiadającej się opowieści. Debiutujący w długiej formie reżyser, Michael Chaves, po prostu sobie nie poradził. I po tym, co zobaczyłam naprawdę boję się o trzecią część Obecności, skoro to on ma ją reżyserować. Oby szybko uczył się na błędach i pojął, że czasem mniej znaczy więcej, a nie liczył na to, że popularny tytuł załatwi za niego sprawę. Zresztą nawet jeśli takie myśli chodzą mu po głowie, to mu się nie w ogóle nie dziwię, szumna kampania promocyjna i tak zapewni komercyjny sukces, bez względu na to czy Chaves nakręci gniota, czy (ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu) wręcz przeciwnie.
Co poszło w Topielisku nie tak? Po pierwsze, wolałabym jako przesiąknięty kulturą zachodu biały człowiek, by wprowadzono mnie głębiej w arkana meksykańskiego folkloru, nawet jeśli miałabym w pełni nie pojąć przekazu nasączonego realizmem magicznym, nie łapać wszystkich sensów i głowić się nad symboliką (taki zabieg ciekawie zastosowano w netfliksowej Zielonej granicy. Wciąż roztrząsam zakończenie!). Niepewność, niejasność i umykające znaczenia byłyby zdecydowanie lepsze niż zastosowany w Topielisku łopaterny skrót, który w zaprezentowanym nam kształcie jest tylko pretekstem do generowania jump scenek (parę może zmrozić wam krew w żyłach, ale tylko parę, niestety). Zabrakło więc egzotyki, która sprawiłaby, że La Llorony nie dałoby się zastąpić jakimkolwiek innym straszydłem. Po drugie: przesada. Wiecie jak to jest gdy jakaś aktorka typu Małgorzata Socha lub taki czy inny celebryta pojawia się praktycznie wszędzie – bilbordy, reklamy, programy rozrywkowe itd. itp. – i brakuje jeszcze tylko tego, by wyskoczył nam nagle z lodówki? Mniej więcej tak jest z upiorzycą. Jest jej po prostu za dużo do tego stopnia, że jej kolejne przejaskrawione i beznamiętne zarazem emanacje skłaniają raczej do ziewania niż strachu. Po trzecie: za szybko. Zero suspensu, budowania nastroju grozy ani stopniowania napięcia. Wszystko wyłożono widzowi kawę na ławę od razu, co by się za bardzo nie grzebać w fabule i nie daj boziu nie poszerzać kontekstu, ale by od razu móc przejść do jazdy z tanim efekciarstwem. Jeśli tak wyglądają współczesne nastrojowe horrory, to chyba się coś komuś nieźle pokićkało. Po czwarte: brak emocji. Pamiętacie Mamę Andresa Muschiettiego z 2013? Producenci nie bali się wpleść w fabułę konfliktu tragicznego. Widz czuł się rozdarty między pragnieniem aby dzieci pozostały z ludzkimi opiekunami, a ogromnym współczuciem w stosunku do upiorzycy, która się tymi dziećmi przez lata opiekowała i nadal chciała to robić. Tutaj nic takiego się nie dzieje, jest płasko, właściwie nie skupiamy się w ogóle na tym, jakie są motywacje La Llorony, ponieważ nie zostały one właściwie uwypuklone, tylko potraktowane po macoszemu.
W Topielisku zwyczajnie zabrakło treści, są za to błędy logiczne (warto zastanowić się, jak to z tymi mocami stwora jest) ale tych musicie dopatrzeć się już sami. Aktorstwo prezentuje się adekwatnie do fabuły, a nawet powiedziałabym, że jest nieco lepsze, więc nie ma się tutaj do czego przyczepić. Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć inne produkcje o Płaczącej Kobiecie, to może rzucić okiem na La maldicion de la Llorona z 1963 roku w reżyserii Rafaela Baledóna i J-ok’el z 2007 Benjamina Williamsa. A jeśli chodzi o horrory o opiekunkach społecznych, to, jak dla mnie, nadal nic nie przebije Przypadku 39 Christiana Alvarta.