Wiatr od wschodu
Gdy w Łasce opisywała zimę, podczas lektury czułam się tak, jakby przez każdą możliwą szczelinę do mojego domu wślizgiwał się mróz. Gdy w Wierze zabrała nas w sam środek gorącego i dusznego lata, tak samo jak znękani upałem bohaterowie, nie mogłam doczekać się burzy, która mogłaby przynieść z sobą odrobinę wytchnienia. Tak, Kańtoch ma niesamowity talent. Jej proza intensywnie oddziałuje na zmysły czytelnika, przenosząc je do powieściowych światów. Swoją kolejną, osadzoną w peerelowskiej Polsce, książką udowodniła, że skręt w stronę kryminałów był bardzo dobrym posunięciem i w tym gatunku czuje się, jak ryba w wodzie.
Wiara zaczyna się od mocnego uderzenia. Wracając od jednej ze swoich sędziwych parafianek, ksiądz Jerzy Marczewski znajduje na nasypie kolejowym zwłoki dziewczyny. Ofiary nikt nie zna, trudno więc ją zidentyfikować, co daje zdecydowaną przewagę mordercy. Milicja działa po omacku, pierwsze podejrzenia kierując ku hippisom, którzy w Rokitnicy protestują przeciwko budowie elektrowni atomowej. Ten trop to niestety ślepa uliczka i sprawa utyka w martwym punkcie. W śledztwie nie pomaga również nieufność miejscowych, których zdaje się łączyć zmowa milczenia. Przekonuje się o tym, nie tylko kapitan Andrzej Witczak, który dysponując wsparciem miejscowej milicji, próbuje rozwikłać sprawę zbrodni, ale także nowy proboszcz, który miał pecha znaleźć zwłoki. Gdy duchowny zaczyna zadawać pytania dotyczące swoich poprzedników, którzy opuszczali parafię w niejasnych okolicznościach, spotyka się z niezrozumiałą niechęcią, a nawet wrogością. Mimo to, ksiądz Jerzy, nie ustaje w swoich poszukiwaniach, podskórnie czuje bowiem, że śmierć dziewczyny i historia rokitnickiego kościoła są z sobą powiązane. Ani jemu, ani kapitanowi, żadne ślady, dowody i poszlaki nie chcą się jednak – jak na złość – ułożyć w logiczną całość…
Śledztwo, które podobnie jak w Łasce toczy się dwutorowo (ksiądz swoje, milicja swoje) jest bardzo mozolne. Wydaje się, że nie potrafi ono nabrać tempa, zmuszone do przedzierania się przez duszną i gęstą atmosferę, otaczającą górską miejscowość. Nie można się temu dziwić. Rytm powieści wyznaczają niemiłosierne upały przez które ubrania kleją się do spoconego ciała oraz zamknięta, lokalna społeczność, która nie dopuszcza obcych do swoich tajemnic. Także bohaterowie: targany wątpliwościami ksiądz, niezbyt przebojowa starsza szeregowa Hanka i naznaczony tragedią Witczak, zdają się być otumanieni i ociężali. Miałam wrażenie, że gdyby było odrobinę chłodniej, o wiele szybciej poradziliby sobie z tajemnicą Rokitnicy. Każdy z elementów świata przedstawionego stanowi więc część przemyślanej kompozycji, która składa się na wielopoziomową i skomplikowaną intrygę. Na dokładkę pisarka bardzo ostrożnie dawkuje nam kolejne wskazówki, stopniując napięcie i utrzymując w niepewności. Nie potrafimy skleić wszystkiego w całość. Nawet, gdy domyślamy się już „kto” jest odpowiedzialny za morderstwa, to nie jesteśmy w stanie odgadnąć „dlaczego”.
Kryminał, który ma głównie dostarczyć czytelnikowi rozrywki, sprowokował mnie także do refleksji nad rolą religii w naszym życiu. Pisarka bardzo ostrożnie otwiera pole interpretacji, w którego centrum znajduje się ten „delikatny” temat. W powieści zderzają się dwie wersje chrześcijaństwa: otwartość, dialog i miłość oraz fanatyczny zabobon, cierpienie i lęk. Niestety ta druga przytłacza tą pierwszą: barbarzyństwo jednych zamyka usta drugim…A wszystko to w imieniu tego samego Boga. Najważniejsze pytanie jakie stawia autorka skupia się jednak na innej kwestii: dlaczego w Rokitnicy mogło stać się to co się stało? Łatwo byłoby uciąć temat powołując się na Freuda i powtarzać za nim, że religia to tylko iluzja i źródło nerwicy. Wydaje mi się jednak, że bliżej prawdy jest Kristeva, bo chociaż jest spadkobierczynią teorii słynnego psychoanalityka, uważa, że religia jest ważną częścią życia człowieka i nie należy się od niej odcinać. Przekonuje, że nie ma od niej ucieczki, rodzimy się bowiem do tego by wierzyć. Wiara pomaga nam przetrwać, bo jest ufnością, że to co słyszymy – najczęściej od najmłodszych lat – jest prawdą. Religa to po prostu jeden ze znanych ludzkości sposobów na to by tę wiarę ukierunkować, nadać jej cel. Niestety nie żyjemy w idealnym świecie. Często religia, tak jak i polityka, wykorzystuje tę głęboko tkwiącą w człowieku potrzebę do swoich celów, np. niemoralnej walki o władzę – z niewinności czyniąc niebezpieczną broń. Ludzie wplątani w sieć zła, trwają w przekonaniu o słuszności swoich działań, nawet jeśli są one całkowicie niemoralne. Kańtoch mimochodem zwraca naszą uwagę na fakt, że w katolicyzmie życie jest wartością nadrzędną, godne zastanowienia jest więc, jak bardzo trzeba być wypaczonym, by uwierzyć, że należy je odebrać, by czynić dobro.
Chociaż Wiara opowiada zupełnie inną historię niż Łaska, między powieściami można doszukać się podobieństw. I nie chodzi tylko o czas akcji. Obie zostały zbudowane na podobnym schemacie: osobne śledztwo cywila i milicji, dziecięca tragedia z przeszłości, naprawdę zagmatwany motyw, bystra milicjantka, enigmatyczny śledczy, peerelowska wieś i unosząca się w powietrzu nieufność. Na pierwszy plan wysuwa się także charakterystyczny dla pisarstwa Kańtoch plastyczny język i naznaczona nostalgią, trzymająca w napięciu fabuła. To mieszanka, która gwarantuje smakowitą czytelniczą ucztę. Chociaż Wiara z całą pewnością jest książką, po którą warto (a nawet trzeba) sięgnąć, to przyznam się bez bicia, że Łaska zrobiła na mnie nieco większe wrażenie. Ciekawe jak będzie z kolejną powieścią? Mam nadzieję, że już niedługo trafi w moje ręce i się o tym przekonam.
Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!