Mundus vult decipi, ergo decipiatur
Zychla lubi ćwiczyć czytelnika w ironicznej niemocy. Zniechęcać do działania. Powiedzcie bowiem sami czy warto w ogóle ratować resztki ludzkości? Czy zezwierzęceni ocaleńcy zasługują na szansę? Zresztą czy w ogóle warto się starać, widząc nasz wszechobecny owczy pędu ku autodestrukcji? U Zychli katastrofa została ubrana w bajania i niby przyprószona żartem, ale pod spodem, na drugim dnie tekstu, da się wyraźnie wyczuć ostrze wymierzone w ludzką butę, ignorancję, wiarę we własną niezniszczalność, poczucie niezastępowalności, lenistwo i chciwość. Jesteśmy marni. I niezwykle tępi.
Ale po kolei. Marek Zychla w swojej najnowszej książce pt. Wi@rus (tak, tak znacie już tego jegomościa z Przeczywistości) zabiera nas w niełatwą podróż. Zdajemy sobie z tego sprawę już na samiuśkim wstępie, gdy poznajemy naszych bohaterów nad truchłem kota… Bo chociaż w początkowych zdaniach nasycenie dziwnością pozostaje w normie to, całkiem słusznie, przeczuwamy już, że w tym świecie coś nie gra. I to zdrowo nie gra. Dlatego w sumie nie dziwi nas fakt, że akcja tej mini-powieści ma kilka warstw, które trudno do siebie dopasować. Sprawiają wrażenie, jakby należały do zupełnie różnych książek, a w jedno miejsce trafiły zupełnie przypadkowo, ze względu na łączący je głęboki pesymizm.
Poznajemy więc losy Krzysztofa Krisa Makowskiego, łowcy i tępiciela skrzatów (i innych wrednych pomiotów), które porywają dzieci by żywić się ich cierpieniem. Obok niego ramię w ramię walczą Atos, czyli przesympatycznie wredny i nieprzebierający w słowach demon, upchnięty w ciele gadającego psiaka i Eamon, wrażliwy Irlandczyk, który jest jednym z ostatnich niewinnych, co sprawia, że jest nietykalny i pozwala mu wejść tam, gdzie inni nie dają rady. Nie małą rolę w całej historii odgrywa także „językowy jełop”, czyli nimfa Zosia, osiedlowy żul z Żar o ksywie Kasztan, Efemeryczna Czwórka i stado kotów. Ich dziwaczne perypetie autor przeplata tajnymi zapiskami Antybajta, który dokładnie przedstawia nam proces upadku ludzkości. Dopuszczając do niekontrolowanego rozwoju technologii i sztucznej inteligencji, sama założyła sobie bowiem pętlę na szyję. Oprócz gorzkiej odpowiedzi na dziewiętnasto- i dwudziestowieczną wiarę w postęp, wyznania Antybajta stanowią także ostrzeżenie przed całkiem realnym zagrożeniem jakim jest informatyczna iluzja (której dzień po dnu ulegamy albo może już ulegliśmy?). I chociaż powyższy opis wydaje się całkiem przejrzysty to nie dajcie się zmylić. W tej powieści nic nie jest jasne, autor igra z czasem, bawi się przestrzenią i przerzuca nas ze świata do świata nie dając nawet cienia gwarancji, że ten w ogóle istniał lub istnieje…
Najbardziej w Wi@rusie wciągały mnie fragmenty z pogranicza normalności, nazwijmy je umownie obyczajowymi. Sącząca się z nich ironia na naszą egzystencję, nudną i przegraną z góry codzienność, w której próbujemy związać koniec z końcem, zagłuszając czymkolwiek się da wewnętrzną pustkę i samotność, mają swój niepowtarzalny klimat. Mamy tutaj zakupy w Tesco, zapchaną pralkę, odprawę na lotnisku, gotowanie obiadków, karierę na obczyźnie i upstrzone psimi odchodami trawniki… Każda jednak z tych „normalnych” chwil prędzej czy później przeradza się w chory koszmar, w krwawe starcie ze złem, które na stałe zagościło w świecie bohaterów. Przez te gęste od treści, pełne przemocy i mroku partie, przedzierałam się zdecydowanie wolniej. Musiałam odpoczywać, wracać, czytać kilkukrotnie by upewnić się, że na pewno nie umknął mi zawarty w nich sens. Przez długi czas nie potrafiłam wyczynów naszych nieustraszonych łowców ni jak połączyć z zapiskami Antybajta. Miałam przeróżne teorie, nie odgadłam jednak dokąd zmierzały myśli autora. Nie mogłam przypuszczać, że w swoim irlandzkosłowiańskim mirażu połączy on Terminatora i Matrix z wątkami fantastyczno-mitologicznymi, w wyniku czego powstanie fabuła na podstawie której można by nakręcić kolejny odcinek serialu Black Mirror.
Autor osadza akcję w miejscach, które dobrze zna – no może oprócz Zaświatów, chociaż kto go tam wie – dlatego większość czasu spędzamy z bohaterami w Callan i na chwilkę odwiedzamy z nimi Żary. Zychla po swojemu, przewrotnie i zuchwale, plącze akcję, nie dopuszczając nas zbyt wcześnie do drugiego dna, gdzie kryje się wnikliwa analiza społeczeństwa i ludzkiej natury. Charakterystyczne dla niego przerysowanie i upodobanie do zniekształceń sprawia, że wciąż nie wiemy czego możemy się spodziewać, gdzie za chwilkę wrzuci nas jego wyobraźnia. Trzeba się przy tej lekturze mocno skupiać, w przeciwnym wypadku umkną nam ważne niuanse i ślady, które koniec końców pomogą co nieco zrozumieć i skleić w całość. Warto również wspomnieć o sporej liczbie zawartych w tekście łacińskich sentencji. Zmuszając mnie do przypomnienia sobie ich znaczeń autor przeniósł mnie w czasie do zakręconych studenckich lat….
Wi@rus jest kwintesencją specyficznego stylu Marka Zychli. Mamy więc tutaj absurd, komizm, ukrytą pod wierzchnią warstwą tkankę ludzkich niedoskonałości, balans na granicy jawy, nieograniczoną niczym wyobraźnię, umiejętność łączenia czystej abstrakcji i groteski z najmroczniejszym koszmarem, osobliwe poczucie humoru i upodobanie do ekwilibrystki językowej. Ci więc, którzy uwielbiają weirdfiction w jego wykonaniu będą w pełni usatysfakcjonowani. Nie jest to jednak lektura dla każdego. Przede wszystkim dlatego, że nie jest to książka oczywista, gdzie od początku do końca wiemy czego możemy się spodziewać i dokąd nas to wszystko zaprowadzi. Polecam ją więc czytelnikom lubiącym wyzwania i wszystko co nietypowe.
Długich dni i zaczytanych nocy
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!