„Tysiące twarzy, setki miraży, to człowiek tworzy metamorfozy…”
Co to była za opowieść!
376 stron dziwności i piękna, treści onirycznie zanurzonej w emocjach, nieskończenie zmysłowej, relacyjnej i nienadętej. Zmuszającej przy tym do przemyślenia naszych przekonań na temat miłości. Bo czyż nie jest tak – bez względu na to, jak byśmy tego nie idealizowali – że w pewnym sensie wszyscy robimy to samo? Udajemy kogoś, kim w stu procentach nie jesteśmy, żeby tylko przyciągnąć do siebie partnera. Potem w przedziwnym metamorficznym tańcu półprawd i masek, mniej lub bardziej świadomie, dopasowujemy się do siebie, by móc w końcu poczuć spełnienie… -?
Historia, którą opowiada nam Timothe Le Boucher, zaczyna się nad wyraz niewinnie. Upalny dzień, nadmorski brzeg, przypadkowe spotkanie nieznajomych. Tyle tylko, że nie mamy do czynienia z klasyczną opowieścią, więc w tym „romansie”, chłopak nie jest dziewczyną zainteresowany w ogóle, a to powoduje, że ona dostaje na jego punkcie obsesji. I pewnie nie byłoby w tym niczego świeżego, gdyby nie fakt, że nasz bohater, Ambroise, znalazł się tak naprawdę na celowniku istoty zmiennokształtnej, która spróbuje – bez najmniejszego skrępowania – wszystkiego, by w końcu ją zauważył.
Ów, dosłowny i symboliczny zarazem, motyw przewodni obudowany jest dodatkowymi wątkami. Z czasem dowiadujemy się, że Ambroise jest harfistą, który zaczyna swoją przygodę w filharmonii, gdzie chciałby dostać stałe zatrudnienie. Oprócz ogromnego talentu ma też niestety wewnętrzną blokadę, łatwo zatraca się w niepewności, co nie ułatwia mu drogi do upragnionego celu. Z nieoczekiwaną pomocą przychodzi ekscentryczna i ekstrawagancka diva Franceska Forabosco. Słynna śpiewaczka daje chłopakowi kilka bezcennych lekcji „życia” i obiecuje, że podaruje mu nową, wspaniałą harfę, jeśli zapracuje, ślepo wykonując dziwaczne polecenia, na każdą z jej 47 strun. Nasz bohater wkraczając w zupełnie nową dla siebie rzeczywistość, wpada w pułapkę, cudacznych gdzieniegdzie, zdarzeń, nie przeczuwając nawet, dlaczego akurat jemu się przytrafiają. A to wszystko przecież jakby dla miłości…czy może właśnie nie?
„47 strun” ewidentnie flirtuje z czytelnikiem. Relacje bohaterów nie są bowiem tak oczywiste jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Z czasem plątają się i zaskakują coraz bardziej swoją złożonością. Im dalej, tym więcej pojawia się pytań o tożsamość zderzoną z innością, i o rozpoznanie inności w sobie. Co ciekawe, element paranormalny, pozwala uwypuklić niewygodne kwestie w taki sposób, by nie raziły. Jest poniekąd metaforą tego, o czym nie zwykliśmy myśleć. Warto nadmienić, że społeczność zmiennokształtnych, to jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, bogactwo i elitarność. Jej członkowie, mogąc mieć wszystko i będąc tym już potwornie znużeni, wymyślają sobie niecodzienne rozrywki i chwytają się najdrobniejszej anomalii w monotonii, by tylko ubarwić mdłe od doskonałości życie. Taką anomalią jest właśnie Ambroise, zupełnie zwyczajny, zagubiony chłopak, a jednak w niewytłumaczalny sposób wzbudzający pragnienie porozumienia i kontaktu.
Najnowsze dzieło Timothe’a Le Bocher’a pewnie nie każdemu przypadnie do gustu. Niektórzy mogą uznać, że wszystkiego jest w nim za dużo, że wątek z intrygą w filharmonii jest za mało dramatycznym wypełniaczem i nie posuwa akcji do przodu, że bohaterowie są zbyt infantylni (chociaż mnie wydali się skrojeni idealnie pod nasze czasy), że kreska jest zbyt minimalistyczna (jak dla mnie: muśnięcie zwyczajności, dopełniające fabułę), a tempo niezbyt śpieszne. Moim zdaniem jednak, „47 strun”, to wyborny thriller psychologiczny, pełen trudnych emocji, mroku i dziwnych jazd na krawędzi zmysłów. Opowiadający o inności, akceptacji i tożsamości. Wywołujące przyjemne mrowienie napięcie jest w nim odczuwalne, od pierwszej do ostatniej strony, i podkreśla klaustrofobiczność sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie.
Chociaż chciałam sobie lekturę porcjować, połknęłam całość na raz – nie potrafiłam się po prostu od niej oderwać! To moje pierwsze spotkanie z Timothe’a Le Bocher’a i z całą pewnością nie ostatnie. Jestem nie tylko ogromnie ciekawa, jak potoczą się dalsze losy bohaterów „47 strun”, dokąd autor nas zaprowadzi i czy po wszystkim będziemy odczuwać potworne zagubienie, ale także z przyjemnością sięgnę po jego poprzednie dzieła „Pacjenta” i „Dni, których nie znamy”.
P.S. Na koniec muszę dodać że początek, przypomina nieco schemat zachowań, który obserwowaliśmy w wykonaniu rasowego stalkera Joe’go z serialu „Ty”: zdobywanie informacji, przypodobywanie się i powolne osaczanie ofiary, która nie ma bladego pojęcia o tym, że jest manipulowana. To zresztą nie moje jedyne popkulturowe skojarzenie. Istota, którą obserwujemy w początkowych scenach przypomina mi Arielkę, a w kolejnych Urszulę – główne bohaterki disneyowskiej „Małej syrenki”. I muszę wam zdradzić, że Urszula wygrywa tę konkurencję w przedbiegach, co samo w sobie jest nieoczywiste i fascynujące!
[współpraca barterowa]