Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Kosmiczne jaja z…Predatorem

Całe szczęście, że Jakub Pelczar z Na trzeźwo nie warto ostrzegał i odpuściłam sobie wyprawę do kina na najnowszego Predatora. Gdybym poszła, pewnie wyszłabym z seansu podgryzając innych z większą wściekłością niż kosmiczny pies. Najwyraźniej reżyser Shane Black, postanowił, na swój pokrętny sposób, się zemścić. Jeśli nie wiecie za co, to już tłumaczę. Otóż w najpierwszym Predatorze (tym z 1987 roku) to on wcielił się w postać Hawkinsa, pierwszego spośród towarzyszy Arnolda Schwarzeneggera, który padł ofiarą kosmicznego łowcy. To był ten, wyglądający bardziej na ofermę niż komandosa, gość w wielgachnych okularach, który opowiadał dziwne kawały o waginach. Muszę przyznać, że gdyby jedynym spotkaniem Blacka z łowcą było to, które odbyło się w boliwijskiej dżungli, wyszłoby to z pożytkiem dla uniwersum Predatora. Ale cóż, Shane dostał od losu kolejną szansę, już nie jako aktor lecz jako reżyser, i mleko się rozlało.

Na starcie filmu mamy mocne uderzenie. Od razu, rzutem na taśmę, poznajemy głównego bohatera, snajpera Quinna McKennę, który gdzieś w dżungli wykonuje szalenie ważną misję. Pech chce, że praktycznie obok niego rozbija się statek kosmiczny z niezbyt pokojowo nastawionym pilotem. Na pamiątkę bliskiego spotkania nasz wojak, niewiele przy tym myśląc, zabiera jakiś metalowy gadżet, który po pewnych perypetiach trafia w ręce jego autystycznego syna Rory’ego. Zachwycony zdobyczą chłopiec, bardzo szybko odkrywa jak owo ustrojstwo działa i robi z niego użytek, ale jego tata póki co tyle szczęścia nie ma. Quinn zostaje bowiem uznany za niezdolnego do dalszej służby i z resztą żołnierzy cierpiących na syndrom stresu pourazowego idzie w odstawkę. Tymczasem ogłuszony kosmita ląduje w tajnym laboratorium, gdzie naukowcy próbują zgłębić jego fenomen. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że wydostanie się stamtąd nie nastręczy mu większych problemów. Tak błyskawicznie, jak Predator rozwala każdego na swojej drodze, tak szybko formułuje się gotowa do walki z nim drużyna narwańców. W jej skład wchodzą:  przystojny i zadziorny snajper, ocalała z rzezi w laboratorium pani biolog, która w przyspieszonym tempie uczy się władać bronią lepiej niż zawodowcy i grupa eksżołnierzy, którzy  jak przystało na mięso armatnie, giną do tego stopnia chaotycznie i bezsensownie, że aż dziwimy się, że kiedykolwiek byli w armii. Żeby nie było jednak za łatwo, nasi bohaterowie wcale nie będą walczyć z Predatorem, który urządził jatkę naukowcom.  Bo, chociaż wydaje się to niewiarygodne, wygląda na to, że ów osobnik wcale nie miał złych zamiarów, tylko przyleciał na Ziemię z misją niczym Prometeusz. Będą musieli niestety stawić czoła hybrydzie, ulepszonej wersji kosmicznego fetyszysty, która swojego mniejszego kolegę zetrze szybciutko na proch i uzna Rory’ego za największego wojownika na naszej planecie.

Nie wiem jak się to wszystko co zobaczyłam ma do tego, czego o Predatorach dowiedziałam się z poprzednich filmów. Bo nagle okazało się, że polowania to może wcale nie były dla sportu i trofea to też nie do końca były trofea….. Ale ok, niech będzie, różnie się dzieje. Najwyraźniej na odległej planecie toczą się te same spory co u nas i  konserwatyści walczą ze zwolennikami postępu.  Jedno jest pewne, jeśli nowy, ulepszony Predator miał być jakimś ewolucyjnym sukcesem, to chyba eksperyment się jednak nie udał. Kosmicznej hybrydzie poszło w mięśnie i wzrost, ale poskąpiło na inteligencji i sprycie. Zamiast wytrawnemu łowcy, który potrafił podejść ofiarę z ogromną finezją, tym razem przyglądamy się, działającemu bez polotu, tępemu, nakoksowanemu osiłkowi. Ale to nie „nowe” podejście do tematu, odarty z tajemnicy Predator, karykaturalne zgony, durnowaty wróg i niewiele lepszy od niego bohater, najbardziej mnie dobijały. Najbardziej przeszkadzał mi totalny brak mrocznego, ciężkiego klimatu i wszechobecne śmieszkowanie (czyli to samo co tak strasznie irytowało mnie w The Meg). Wyobraźcie sobie bowiem taką sytuację: walczycie z superzabójcą z kosmosu, który dysponuje niesamowicie zaawansowaną technologią i na waszych oczach rozwala go inny bardziej wyrośnięty superzabójca, który przyleciał po to, żeby zabrać coś co ten mniejszy przytaszczył na ziemię. I przez przypadek to coś ma wasz syn. W efekcie patrząc, jak jeden po drugim, giną wasi kumple, musicie ratować chłopaka, którego ów przygłupi kloc uznał za wielkiego wojownika. Naprawdę mielibyście ochotę na słowne przepychanki? O ile pewne rozwiązania fabularne, nie przeszkadzają mi w uniwersum Marvela, o tyle w horrorach doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Nic dziwnego, że z minuty na minutę jest coraz gorzej i jakość filmu spada na łeb na szyję. Zamiast pamiętnego fenomenu, dreszczyku emocji, atmosfery grozy, destrukcyjnego gniewu i napięcia, nowy Predator funduje nam tylko płaską, jak niemiecka autostrada siekankę.

Pierwszy Predator z Arnim był nakręcony całkowicie na poważnie, drugi z Gloverem, chociaż słabszy, zachował ciężki, mroczny klimat. Obraz Blacka, czyli zlepek ogranych motywów połączonych na siłę bredniami o DNA nie napędza niestety nic poza deus ex machina i czerstwymi żartami. Dobija także motyw z kosmicznym psiakiem, który nauczył się aportować granaty, bo chyba nie dało się już bardziej okpić ulepszonego Predatora, niż oswajając jego psa zabójcę. Jeśli już jednak odpuścimy reżyserowi i przestaniemy oczekiwać, że to co oglądamy, stanie się iskrą wskrzeszającą legendę o kosmicie, który poluje na ludzi, to w niektórych momentach może nas to wszystko naprawdę zacząć bawić. Szczególnie docenimy wtedy motyw wspomnianego psa z dredami, wojowniczą biolożkę i trafnie okrzykniętą przez internautów „Drużyną A”, grupkę weteranów, którzy może i są przerysowani, ale ich chojrakowanie przynajmniej odciąga uwagę widza od innych rozgrywających się na ekranie dramatów.

Na otarcie łez, po rozczarowaniu jakie zgotował mi Black, postanowiłam rzucić okiem na coś taniego i krótkometrażowego, co o dziwo, nie dość, że pozytywnie mnie zaskoczyło, to odbudowało moją wiarę w Predatora. Film, który okazał się mieć takie „cudowne” właściwości to: Predator. Dark Ages (2015). W tej krótkiej opowieści możemy podziwiać naszego ulubieńca, podczas polowania  w czasach krucjat. Bez względu na to, jak absurdalnie to brzmi, jatka urządzona rycerzom miała w sobie więcej sensu niż kolejny wysokobudżetowy kinowi „hicior”.

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com