Koła autobusu kręcą się, kręcą się…
Zaczniemy na słodko.
Pamiętacie te wszystkie absurdalne i nieskomplikowane filmy sensacyjne z lat dziewięćdziesiątych? Te w których bohaterowie byli praktycznie niezniszczalni, potrafili robić cuda ze swoim ciałami i z każdej opresji wychodzili cało, nawet jeśli wiązało się to z pokonaniem przy użyciu gołych pięści i zgrabnych półobrotów, dziesięciu, uzbrojonych po zęby, osiłków? Te z tajnymi laboratoriami, wielkimi spiskami, szaleńczymi pościgami, kaskaderskimi wyczynami, bijatykami, strzelaninami i krwią, która zdawała się nigdy nie kończyć w żyłach i tętnicach? Te w których bohaterowie zawsze, mimo iż ledwo co uniknęli śmierci i ich wrogowie wciąż depczą im po piętach, znajdują czas na „mały” seksik? Mam do nich sentyment, ale widać nie aż tak wielki jak Andrzej Konefał, który postanowił złożyć im swoisty hołd. A jak postanowił, tak zrobił. Złapał więc za klawiaturę i napisał gnającą na łeb na szyję, czyli niezwykle dynamiczną, oraz nafaszerowaną gwałtowną akcją powieść sensacyjną. Co ciekawe do tego kotła pełnego wybuchowej mikstury postanowił dorzucić jeszcze całkiem sympatyczne elementy sci-fi, których bym się tutaj nigdy nie spodziewała. Plusik za zaskoczenie.
Nimfa zaczyna się dosyć dramatycznie, bo od nieszczęśliwego wypadku samochodowego, w wyniku którego Katarzyna Mariańska traci syna. Co dziwne, chłopiec nie ZGINĄŁ lecz ZAGINĄŁ. Trudno jest nam sobie wyobrazić ogrom traumy i niepewności, jakie się z tym wiążą. Marazm, w który popada nasza bohaterka trwa do czasu, gdy, niecały rok po wypadku, impulsywnie wchodzi do szafy (i muszę was rozczarować: nie znajduje tam Narnii). Ten prozaiczny, zazwyczaj nic nie znaczący, „wyczyn”, wywraca jej życie do góry nogami. Od tego momentu zostaje wrzucona w sam środek „wojny”, którą toczą z sobą tajne organizacje. Co gorsza agenci obu stron czegoś od niej chcą, chociaż nie ma bladego pojęcia, co to może być. Nie wie również komu powinna zaufać, zwłaszcza, że od tego może zależeć, to czy dowie się czegokolwiek o swoim synku. Chociaż świerzbią mnie palce, niczego więcej wam nie zdradzę. Kim jest tytułowa Nimfa i jaka jest jej rola w powieści, musicie odkryć sami. Przypuszczam, że nikt nie wytypuje trafnie i wyjaśnienie autora będzie się zawsze wiązało ze sporym zaskoczeniem.
W powieści, jak na dłoni widać charakterystyczne dla debiutantów nierówności: łatwo wskazać, które fragmenty autor pisał czując się przy tym, jak ryba w wodzie (a my razem z nim), a które pisał, bo wymagała tego od niego ciągłość fabuły i opisowa poprawność. Co z tego wynika – jako, że stagnacja i statyczność nie leżą najwyraźniej w naturze naszego debiutanta – najlepiej czyta się fragmenty, w których „coś” się dzieje i te pełne „żywych” dialogów. Autor jest najwyraźniej tego świadomy, ponieważ nie poświęcił zbyt wiele miejsca na zagłębianie się w umysły postaci. Owszem, dowiadujemy się, w skrócie: co czują, jakie mają problemy i zamiary, ale nie zostają oni rozłożeni na części pierwsze. Każdy tutaj mieści się więc w bezpiecznym i niezbyt rozbudowanym schemacie.
Widać, że Andrzej Konefał nie ma jeszcze wypracowanego warsztatu i eksperymentuje ze stylem, szukając takiego, którym będzie najlepiej wyrażał siebie. Czasami Nimfa jest więc prosta i dosadna, a czasami podejmuje – raz mniej, raz bardziej udaną – grę z językiem, sprawdzając jego elastyczność i wpisując się w kategorie badającej granice twórczej swobody.
A teraz gorzko.
Nie chcę zbytnio wdawać się w szczegóły, ale redakcja nieco zaspała. W tekście trafiają się błędy logiczne i przeoczenia. Na szczęście pojawiające się nieścisłości nie mają wpływu na intrygę, ale i tak w kilku miejscach sprawiły, że poczułam się lekko skonsternowana. Poza tym – a jestem czepialską marudą – przeredagowałabym niektóre akapity, ponieważ zdarzają się fragmenty, w których potykałam się m.in. o chaotyczne wtrącenia. Zabrakło mi więc tutaj ostatecznego szlifu, wygładzenia i dopieszczenia tekstu.
I znów słodko.
Andrzej Konefał w Nimfie potwierdził to, o co podejrzewałam go od dawna: jego wyobraźnia podąża fascynującymi ścieżkami. Mamy więc tutaj kolejny sporki potencjał i „pomysłowy” diament wymagający oszlifowania. Będę z zainteresowaniem obserwować, jak potoczy się jego kariera. Oby zaskoczył nas jeszcze niejedną pogmatwaną historią, pełną zaskakujących rozwiązań fabularnych, które pomogą nam oderwać myśli od codziennych spraw, zapewniając odprężającą, momentami absurdalną, rozrywkę.
Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!