„Bez miłości nie ma niczego”
Arturze, to jest twój debiut powieściowy? Naprawdę? Trudno mi w to uwierzyć. Nie wypada się jednak spierać z faktami, dlatego zacznę od tego, że jestem pełna podziwu. Twoje EGOEXI opiera się na dojrzałych przemyśleniach i brawurowo skonstruowanej fabule, która to, prowadzona nietypowo – ale konsekwentnie – ku wyczekiwanemu zakończeniu, stała się kolejnym dowodem na to, że czasami ważniejsze od samej historii, jest to jak się ją ubiera w strumień myśli.
Do tej pory trudno było mi sobie wyobrazić, że postawione na głowie, rozgrywające się w niedalekiej przyszłości, wojenno-polityczne sci-fi, to coś w czym się odnajdę. I chociaż przez pierwszych (prawie) sto stron nie wiedziałam, jak tę historię ugryźć, jaki wytrych do niej zastosować i gdzie szukać wspólnego mianownika, nie potrafiłam przestać jej czytać. Połykałam ją strona po stronie, zatapiając się coraz bardziej w myślach bohaterów, obijając się boleśnie o brutalne realia, w jakich przyszło im żyć. I z coraz większym przerażeniem uświadamiając sobie, że to wcale nie jest wszystko takie niemożliwe. Bo nawet jeśli nie na każdej, to na kilku płaszczyznach zaprezentowana nam przez autora przyszłość, jest wielce prawdopodobna. Zresztą, pod niektórymi względami, tę przyszłość przeżywamy już dzisiaj. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że ta Arturowa przyszłość gnije od teraźniejszego zepsucia…
Wyobraźcie sobie bowiem wojnę, w której po jednej stronie stoi Rosja, po drugiej NATO, a Polacy tkwiąc pomiędzy, jak to mają w zwyczaju, walczą z wrogiem w partyzantce (wcale nie takie trudne do zrealizowania, prawda?). Jak to na wojnie, nikogo nie obchodzą ludzie, liczą się tylko potęgi militarne, ich interesy i ślepe wyniszczanie. Pogmatwaną sytuację dodatkowo komplikuje udany eksperyment, w wyniku którego, ludzkość pokonała w końcu śmierć. Przenoszenie świadomości do nowego ciała, ma jednak swoje minusy, a co gorsza: budzi „demony”. Najwyraźniej nigdy nie byliśmy na tym padole sami, po prostu do tej pory nie „zauważaliśmy” towarzystwa. Sam koncept w którym obcy, jako tacy nie występują, a wrogowie wyglądają jak zwykli/nasi ludzie, nie jest może nowinką, ale wciąż pozostaje genialny w swoim założeniu.
W EGOEXI naprawdę sporo się dzieje. Zależnie od tego, czego oczekujemy od powieści możemy to potraktować jako wadę lub atut. Zwłaszcza, że wydarzenia przedstawiane są nam w dosyć wymagający i specyficzny sposób: są fragmentaryczne, poszatkowane i nielinearne. To czyni z lektury bardzo wymagającą przygodę. Nawet jeśli momentami wydaje nam się już, że odszyfrowaliśmy ogólny zamysł i dopasowaliśmy do siebie kolejne elementy, a akcja toczy się w przewidywalnym dla nas kierunku, autor wykonuje nagle tekstowego koziołka i znów stawia nam wszystko na głowie. Łatwo się pogubić w tym, w czyim umyśle akurat jesteśmy lub skąd się wziął dany bohater.
Sprawy nie ułatwia fakt, że brakuje tutaj głównej postaci, która trwała by przy czytelniku i objaśniałaby mu konsekwentnie zastany porządek. Niektóre osoby wybijają się na pierwszy plan, po czym znikają, zastępowane przez inne (mam cichą nadzieję, że to zabieg celowy i nie zostały one porzucone, tylko wrócą do nas w kolejnym tomie). Odniosłam wręcz wrażenie, że bohaterowie są tutaj tylko pretekstem do opowiadania o świecie, w którym człowiek nigdy nie był najważniejszy. Zostali oni wręcz sprowadzeni do roli niewiele znaczących, maluczkich obserwatorów wielkiej grozy historii, która wciąż zatacza koło. Mamy tutaj przecież wszystko, co jest nam od wieków znane i co wciąż, na co dzień, oglądamy w wiadomościach: wojnę w polityce i politykę w wojnie. EGOEXI odziera je z pozorów. Obie przecież, niezmiennie, brudzą ręce każdemu, kto się w nie wplątuje. Póki istnieje ludzkość, nic się nie zmieni…
Niedaleka przyszłość, wojna, obcy, nieśmiertelność, w to wplecione ponadczasowe rozważania na temat kondycji ludzkiej, pytania o miłość, sens wiecznego istnienia, czynią z EGOEXI rozsadzającą neurony mieszankę. Przyznaję: ten literacki eksperyment to książka niełatwa. Trudna jednak w intrygujący sposób i ćwicząca nas w tym od czego, jako gatunek w ostatnim czasie odwykliśmy, a mianowicie w cierpliwości.
P.S. Podczas lektury po głowie chodziło mi Altered Caborn wymieszane z Intruzem (przepraszam za porównanie, wiem, że to był słaby romans ubrany w białe fatałaszki science fiction), Inwazją porywczy ciał, Inwazją a nawet z Nie otwieraj oczu. Na zachętę napiszę jeszcze, że pojawiły się też w książce sceny, które przenosiły mnie wprost do grafik Różalskiego. Tych w których łączy swojskie pejzaże i stylizację historyczną z mrocznym i bezdusznym postapo.
Długich dni i zaczytanych nocy.
Podążajcie za Atramentowym Królikiem!