Alicya w Krainie Słów


Drogę gubią ci, którzy obracają się za siebie


Koniec nie nadejdzie


HIT lub KIT, czyli film tygodnia


Polecamy


Czytam, bo lubię grozę


Wieczór z rekinem #66 Największy atak rekinów w historii

Po zeszłotygodniowym zderzeniu z absurdem, w tym wybrałam coś zdecydowanie poważniejszego i z większym, ale bez szaleństw, budżetem: film wojenny.  Pamiętacie gdy w pierwszej części Szczęk, Quint opowiada, o tym skąd wzięła się jego nienawiść do rekinów? Gdy służył w marynarce, po zatopieniu jego okrętu, był świadkiem, jak pożerały one jego bezbronnych kolegów. Tych którzy jeszcze tego nie wiedzą, albo nie interesują się wydarzeniami drugiej wojny światowej pragnę uświadomić, że to o czym mówi Quint, nie zostało wyssane z palca. 30 lipca 1945 roku, po dostarczeniu elementów bomby atomowej Little Boy (która następnie zrzucona została na Hiroszimę) do bazy Tinian, pozbawiony eskorty statek, USS Indianapolis został storpedowany przez japoński okręt podwodny. Jednostka zatonęła rekordowo szybko, bo w przeciągu 12 minut. Z załogi liczącej 1196 osób około 300 nie wydostało się z krążownika, z pozostałych 900 uratowano tylko 317 marynarzy. Dryfujących na nielicznych tratwach mężczyzn zabijała hipotermia, odwodnienie, brak żywności i żerujące stado rekinów. Okazało się, że ukończona misja była do tego stopnia tajna, że nie zauważono zatonięcia okrętu, a sygnały SOS wzięto za podstęp japońskiej marynarki. Dopiero po kilku dniach, rozbitków przypadkowo dostrzegł samolot patrolowy. Kapitan Charles Butler McVay stał się kozłem ofiarnym i zapisał się w dziejach US Navy tym, że był jedynym dowódcą okrętu, którego sądzono za stratę jednostki. Członkowie załogi, którzy przeżyli katastrofę, długo walczyli o oczyszczenie go z zarzutów, ale udało się to dopiero w latach dziewięćdziesiątych pewnemu dwunastoletniemu chłopcu. Hunter Scott w ramach szkolnego projektu historycznego przeprowadził wywiady z ponad 150 ocalałymi i przejrzał około 800 dokumentów. Wyszło wtedy na jaw, że dowództwo marynarki, pomimo iż wiedziało o niebezpieczeństwie (w okolicy kilka dni wcześniej zatopiono inną amerykańską jednostkę) wydało rozkaz obrania przez krążownik niebezpiecznego kursu i nie ostrzegło McVaya.

Wyreżyserowana przez Mario Van Peeblesa* Ostatnia misja USS Indianapolis (USS Indianapolis: Men of Courage) z 2016 roku, to swoisty hołd złożony bohaterskiej załodze krążownika. Dla znających historię, fabuła nie będzie więc zaskakująca. Na początku filmu poznajemy główne postacie i dowiadujemy się, że załoga okrętu ma do wykonania tajną misję. Następnie jesteśmy świadkami dramatycznej walki o życie rozbitków, dryfujących bezradnie na kilku tratwach i tracących z godziny na godzinę nadzieję na ratunek. Na końcu wraz z kapitanem trafiamy do sądu, w którym mimo zeznań Mochitsura Hashimoto, japońskiego dowódcy okrętu podwodnego, który zatopił Indianapolis, ogłoszony zostaje niesprawiedliwy wyrok.

Jeśli zdecydujecie się na seans, pamiętajcie o tym, że nie jest to film dokumentalny, tylko kino wojenne, więc w paru miejscach opowieść będzie się różnić od autentycznych zdarzeń. Twórcy chcieli pokazać, że mężczyźni, których zmagania obserwujemy, byli przede wszystkim ludźmi, a nie statystyką w mundurze. Dlatego w filmie pojawiło się kilka rozbudowanych wątków pobocznych, jak np. romans (troszkę zbyt podobny tego z Pearl Harbor), przywłaszczenie pierścionka, konflikt między członkami załogi, wybryki młodziaków, a także wewnętrzne rozterki dowódcy japońskiej łodzi podwodnej. Wątki te zostały wplecione w główną oś fabularną niestety kulawo i po łebkach, przez co zamiast uwypuklać dramatyzm zdarzeń, rozmywają opowieść, odciągając uwagę widza od tego co jest w tej historii najważniejsze. Więcej mówią bowiem o nieszczęśliwej miłości niż o okolicznościach utajnienia prawdy i dramacie Charles’a, któremu złamano nie tylko karierę, ale zniszczono także życie (w 1968 roku popełnił samobójstwo) – tak jakby to co przeżył na morzu, wystarczająco go nie zdruzgotało.

Mawia się, zresztą całkiem słusznie, że jeśli nie ma się pieniędzy na efekty specjalnie, lepiej z nich zrezygnować. Niestety, to one są jednym z głównych mankamentów Ostatniej misji, ponieważ Mario Van Peebles mimo śmiesznie małego budżetu (który został pewnie przeznaczony na angaż Cage’a) porwał się z motyką na słońce. W efekcie, w wyreżyserowanym przez niego obrazie jest zbyt wiele naprawdę marnej jakości efektów komputerowych, które czynią część scen niepotrzebnie groteskowymi. Powoduje to dosyć nieprzyjemny zgrzyt,  zwłaszcza w zderzeniu z towarzyszącym im typowym dla amerykańskich produkcji, przerysowanym patosem oraz zaskakująco przyzwoitą ścieżką dźwiękową.

Co trzeba przyznać, twórcom nieźle udało się oddać tragedię marynarzy: ich ból, strach, nadzieję, rozpacz i powolne popadanie w marazm, a nawet szaleństwo. Bardzo liczne ataki rekinów (według zeznań ocalałych, przez kilka dni, nieustannie krążyła wokoło nich ponad setka drapieżników), poza kilkoma wyjątkami, przedstawione są naprawdę realistycznie. Nie trudno sobie wyobrazić, że świadomość ciągłej ich obecności mogła doprowadzić każdego do obłędu. To kolejny film, który pokazuje, że może i na lądzie staliśmy się gatunkiem dominującym, ale pozbawieni osiągnięć cywilizacji i technologii, w nieprzyjaznym środowisku, szybko lądujemy na końcu łańcucha pokarmowego. Na końcu filmu możemy wysłuchać wypowiedzi m.in. jednego z ocalałych, który wyraża swoją niechęć w stosunku do ryb, które najpierw na jego oczach pożerały ciała martwych kolegów, a następnie zaczęły zabijać i zjadać tych, którzy cudem przeżyli. Po traumie której doświadczył ma pełne prawo ich nienawidzić. Jeśli jednak chwilkę się nad tym zastanowić, sytuacja w której znaleźli się rozbitkowie odsłania się przed nami jeszcze jedną smutną prawdę. Rekin owszem, zabije bezlitośnie bez względu na to czy ktoś jest dobrym człowiekiem, skończoną gnidą, czy ma marzenia, plany, dziewczynę, dzieci. Tylko, że rekin zabija po to, żeby jeść. A człowiek, mimo, że jest tego wszystkiego na temat drugiego człowieka świadomy, zabija, bo takie ma rozkazy albo dlatego, że ktoś mu wmówił, że to jest słuszne…

Mimo sporych braków kompozycyjnych, budżetowych, wizualnych – prawdę mówiąc, nie ma tu nawet bohaterów, do których widz mógłby się emocjonalnie przywiązać – błędów (dotyczących np. segregacji rasowej czy złowróżbnego zdjęcia rekina w magazynie) i przemilczeniu kilku mało chwalebnych faktów, film i tak wart jest uwagi. Głównie ze względu na historię o której nie pozwala zapomnieć i przemycone, mało znane fakty na temat morskich batalii (pokazuje na przykład kajteny, czyli japońskie żywe torpedy „pilotowane od środka”, przeznaczone do ataków samobójczych). Poza tym film ukazuje w całej rozciągłości bezsens wojny, która niesie z sobą tylko cierpienie i odbiera człowieczeństwo.

*Reżyser Mario Van Peebles wcielił się w Jake’a w czwartej części Szczęk.

Film dla każdego, kto:

– lubi filmy wojenne;
– nie zna wyjątkowo tragicznej historii USS Indianapolis;
– nie wie jak działały „żywe torpedy”;
– nie wie jeszcze co mają wspólnego: Ostatnia misja USS Indianapolis, Szczęki i – uwaga – Szczęki IV;
-chce zobaczyć Weronikę Rosati u boku Nicolasa Cage’a;
– chce zobaczyć kolejną rolę Cage’a, w której nic – nawet ocierający się o niego rekin – nie jest w stanie zmusić go do zmiany wyrazu twarzy;
– pamięta film pt. Misja rekina z 1991 roku, rekonstruujący te same wydarzenia;
– ma wysoki poziom odporności na amerykański patos;
– potrafi wybaczyć niedostatki zrealizowanych za grosze scen batalistycznych.

Zobacz również:

COPYRIGHT © 2024 ALICYA.PL

STRONY INTERNETOWE I REKLAMA:Distort Studioswww.distortstudios.com